Artykuły

Szczęść Boże, pani Natalio

- Bardzo bym się sobą umęczyła, gdybym miała pełnić rolę gwiazdy. Na szczęście tak tego nie odczuwam, nikt mi nie depcze po piętach. Nie chciałabym, żeby ktoś chodził za mną, robił zdjęcia mnie i mojej rodzinie. Jak na razie czuję się dużo bardziej aktorką i mam nadzieję, że tak to pozostanie - mówi wrocławska aktorka KINGA PREIS.

Małgorzata Matuszewska: Zbliża się czas rozliczeń podatkowych. Komu Pani da i procent swojego podatku?

Kinga Preis: Wrocławskiemu hospicjum dla dzieci, które działa w różnych miastach, w Warszawie jest rozbudowane, u nas jest mu dużo trudniej.

Ten i procent może pomóc?

- Tak. To bardzo ważne, żeby rodziny, będące w trudnej życiowej sytuacji, mogły spełniać marzenia, prowadzić normalne, godne życie, na ile to możliwe. I choć solidarność to nadużywane słowo, proszę o nią wrocławian. Każdy człowiek powinien pomagać: czy to będzie hospicjum, czy schronisko dla bezdomnych zwierząt. Pomaganie innym jest ważne dla nas samych, wzbogaca nas. Uczymy się dzielić tym, co mamy. Nie okazjonalnie, na Wigilię, albo kiedy nas samych dopadnie nieszczęście. Pomaganie trzeba mieć we krwi, to ludzki obowiązek.

Jak pracuje hospicjum ?

- Lekarze i rodzice zajmują się dziećmi w domach. Rodzice są przy nich cały czas, zwykle jedno z nich nie może pracować. Ostatnio rozmawiałam z mamą trójki dzieci, z których jedno jest chore. W tej rodzinie zawodowo nie pracuje tato, bo podporządkował swoje życie dziecku. Są wspaniałymi ludźmi.

Co Pani przygotowała na Przegląd Piosenki Aktorskiej?

- Mam przyjemność brać udział w dwóch koncertach: w gali "Gra szklanych paciorków" w reżyserii Wojtka Kościelniaka i finałowym "Jak oni słuchają", reżyserowanym przez Cezarego Studniaka i Konrada Imielę. Ten koncert to ryzykowna próba sprowokowania publiczności.

Trzydziestolecie imprezy skłania do refleksji. Jakie ma Pani?

- Każdy z nas szuka swojego języka piosenki aktorskiej, jeśli nie zaryzykuje, nie ma szans na rozwój. Ten gatunek zmienia się niebywale. Nie mnie decydować, czy na lepsze, czy na gorsze.

Pamięta Pani swoje pierwsze interpretacje?

- Oczywiście. Najpierw była premiera "Ballad morderców" Nicka Cave'a, rok przed moim udziałem w konkursie, a jeszcze wcześniej pierwszy raz śpiewałam w gali reżyserowanej przez Wojtka Kościelniaka. To były dla mnie najwspanialsze spotkania z piosenką aktorską, odkrywanie, o co w niej chodzi.

O co?

- Piosenka jest teatrem podporządkowanym muzyce. Musimy pokazać postać, jej historię w ściśle odmierzonym czasie, tempie, które narzuca muzyka.

Udało się opowiedzieć pełnowymiarową historię w kameralnych "Czterech nocach z Anną ". Film Jerzego Skolimowskiego odniósł wielki sukces.

Z czym on się wiąże?

- Film nakręcił reżyser, którego długo nie było w polskim kinie, a o ostatnich swoich dokonaniach sam mówił, że były nieudane, że chciał opowiadać jakieś historie, a w ogóle nie dochodził do ich sedna. Postanowił stworzyć kameralną opowieść, nie używając do tego wielkiej filmowej machiny, nieprzekładającej się na to, co się widzi na ekranie. Opowiedział historię trudnej, nietypowej, bolesnej miłości. To jest absolutnie europejskie kino.

Przed nami premiera następnego filmu z Pani udziałem. Myślę o "Domu złym".

- Bardzo bym chciała, żeby tej historii też się powiodło. Na planie spotkali się świetni ludzie: reżyser Wojtek Smarzowski, autor zdjęć Krzysztof Ptak, szwenkujący Piotr Sobociński, znakomici. Kręciliśmy go w bardzo trudnych warunkach. Mam nadzieję, że energia i napięcie, towarzyszące powstawaniu tego filmu, przełożą się na dobre kino.

Ma Pani w swoim dorobku wiele nagradzanych ról, ale mówi Pani o sobie "aktorka teatralna". Teatr jest spełnieniem zawodu?

- Tego nie wiem, ale cały czas systematycznie gram w teatrze. Wymaga większej dyscypliny, rygoru, samozaparcia i umiejętności. Przeżywam chwile, kiedy czuję się znużona teatrem. Obawiam się monotonii i tego, że zabraknie mi energii do realizacji pomysłów. Niekiedy bardzo łatwo wpaść w głębokie tory, z których trudno jest się wydostać. Teatr przynosi czasem dużo większą monotonię, niż spotkanie na filmowym planie.

To znaczy, że możliwa jest rutyna?

- Jest możliwa w teatrze, serialu i w filmie. Spotykamy się zazwyczaj z tymi samymi ludźmi, z którymi świetnie się znamy. Jesteśmy z nimi w jakichś relacjach, co czasem trudno przełamać. Nawet, jeśli tekst do tego prowokuje, to brakuje ciekawości drugiej, dobrze znanej osoby.

Spotkała Pani reżysera niszczyciela?

- Tak. Nawet niedawno, ale nie będę wymieniać nazwiska, bo nie o to chodzi. Zawody artystyczne polegają na balansowaniu, na odkrywaniu granic swoich emocji i wrażliwości. Bardzo często można przejść na stronę, w której ułomności, emocje dotykają partnera bezpośrednio. Absolutnie dla mnie zakazane jest leczenie dąsów, frustracji i niepowodzeń podczas pracy z drugą osobą. Ale obawiam się, że ja, choć nad tym pracuję, też mam momenty, w których źle postępuję wobec otaczających mnie osób.

Bywa, że dotknięcie do żywego przynosi pozytywne efekty?

- Mówi się, że reżyserzy często prowokują takie sytuacje po to, żeby przełamać jakąś "magiczną blokadę" w aktorze. To zależy od człowieka. Na mnie to w ogóle nie działa. Przypomina mi karcenie dzieci. Dorosłemu wydaje się, że klaps jest niczym, a dla dziecka jest końcem świata.

Ale widz oceni Panią, nie reżysera.

- Właśnie. Często zapominamy, że aktor realizuje wizję reżysera, a jego prywatny wybór jest bardzo ograniczony. Zabawną konsekwencją niepamiętania o istnieniu reżysera jest identyfikowanie aktora z graną przez niego postacią. Rzadko pracuję w topowych serialach, ale niedawno zagrałam w "Ojcu Mateuszu". Pierwszy odcinek obejrzało ponad 7 min widzów. Poszłam do sklepu i od razu pani ekspedientka powiedziała do mnie "pani Natalio". Niedawno wysiadałam z samochodu, obok przechodził pan, uśmiechnął się i mówi "szczęść Boże" (śmiech). Ludzie mnie pytają, czemu jestem taka niedobra dla tego księdza. I nie zawsze są to żarty.

Zdarza się, że recenzenci podsumowują Panią, a nie kierującego Panią reżysera? - Tak. Mam taki problem z "Lalką" wyreżyserowaną przez Wiktora Rubina na podstawie prozy Bolesława Prusa. On wykreował swoją opowieść, ja opowiedziałabym ją zupełnie inaczej. I irytuje mnie, że zasługi za dobry spektakl są zwykle przypisywane reżyserowi, porażka - aktorom.

Jak Pani daje sobie radę z faktem, że musi Pani robić coś, z czym się Pani nie utożsamia?

- Do pewnego momentu to jest zawsze sprawą dogadania się. Reżyser i aktor wypracowują pewną wspólnotę, "boksują się" na idee, wrażliwość, sposób patrzenia na świat, ale przychodzi kryska na Matyska, czyli aktor musi się podporządkować. Do tej pory nie robiłam jednak nic, co byłoby wymierzone przeciwko widzowi. Wiedząc, że przekraczam cienką czerwoną linię i boleśnie dotknę widza, powiedziałabym reżyserowi "nie".

Szuka Pani swojego języka w teatrze?

- Jako aktora kompletnie nie interesuje mnie powtarzanie wcześniejszych kreacji. Mój zawód na tym nie polega. Po co mam śpiewać "Grand Valse Brillante", tak jak Ewa Demarczyk? Przed jej genialnym wykonaniem czuję respekt, szanuję je, ale właśnie dlatego, że je uwielbiam, chcę się zmierzyć z tą piosenką. Znaleźć własny sposób przekazu, niekoniecznie supernowoczesny, ale swój. Walczę o znalezienie swojego języka.

Pani patrzy na siebie, jak na aktorkę czy gwiazdę?

Bardzo bym się sobą umęczyła, gdybym miała pełnić rolę gwiazdy. Na szczęście tak tego nie odczuwam, nikt mi nie depcze po piętach. Staram się nie przekraczać bariery kumpelstwa i prywatności. Nie chciałabym, żeby ktoś chodził za mną, robił zdjęcia mnie i mojej rodzinie: Jak na razie czuję się dużo bardziej aktorką i mam nadzieję, że tak to pozostanie.

Jest rola albo spotkanie z twórcą, o którym Pani marzy?

- Nie mam abstrakcyjnych pomysłów na siebie i marzeń. Naprawdę (tfu, tfu, odpukać) role i spotkania z ludźmi zaskakują mnie i są dla mnie wyzwaniem. Za dwa miesiące będę miała spotkanie - wynik "Czterech nocy z Anną". Spotkam się z panem Volkerem Schlóndorffem. To jest dla mnie wspaniałe, tak, jak było wspaniałe spotkanie z Jerzym Skolimowskim. Naprawdę mam szczęście do ludzi, którzy w kinie czy w teatrze wiele zrobili i są wybitnymi postaciami. To zawsze jest dla mnie wyzwanie, spotkać się z taką osobą: od młodego Jana Klaty po prof. Jerzego Jarockiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji