Artykuły

Jezus w rytmie rock and rolla

Ale oto w połowie lat 80. za spektakl "Jesus Christ Superstar" postanowił wziąć się Jerzy Gruza. Piekarczyk od dawna nie był już anonimowym hipisem, tylko słynnym frontmanem grupy TSA. Gdy reżyser zastanawiał się nad obsadą swojego przedstawienia, ktoś polecił mu ten zespół i dodał, że wokalista będzie idealnym Jezusem - pisze Jerzy Węgrzyn w Polsce Gazecie Wrocławskiej.

Pierwsze reakcje na pomysł muzycznego spektaklu opowiadającego o ostatnich dniach życia Chrystusa były mało zachęcające: "Religia? Dzieciaki tego nie kupią. Fatalny pomysł" - takie słowa słyszał Tim Rice, autor libretta "Jesus Christ Superstar", gdy w 1969 roku próbował wystawić sztukę.

Rice'a zawsze intrygowała postać Judasza - koncepcja przedstawienia życia Chrystusa z punktu widzenia człowieka, który go zdradził, wydała mu się interesująca. Jego wspólnik, kompozytor Andrew Lloyd Webber, był podobnego zdania. Obaj byli bardzo młodzi, mieli niewiele ponad 20 lat, uważali się za ludzi teatru, a jednocześnie lubili muzykę rockową, postanowili więc połączyć obie dziedziny i posłużyć się konwencją "rock opery".

Tyle że nikt ich entuzjazmu nie podzielał. Wreszcie wstępne zainteresowanie wyraził człowiek z wytwórni płytowej MCA. Ale zasugerował, żeby najpierw nagrać płytę. Z perspektywy czasu, Rice uważa, że taka kolejność (najpierw album, potem spektakl) przysłużyła się dziełu. Wystąpili na płycie doświadczeni muzycy, partie Jezusa odśpiewał Ian Gillan, na co dzień wokalista Deep Purple. Album okazał się wielkim przebojem, dotarł do pierwszego miejsca na liście "Billboardu". A wtedy już oczywiście teatry muzyczne stanęły przed twórcami otworem. Zaczął się ciąg spektakli, którego końca nie widać do dziś.

Gdy na świecie dzieło Webbera-Rice'a owiane było już legendą, w Polsce znali je nieliczni. Ale pewnego dnia powrócił do Krakowa z zagranicznych wojaży pewien zakonnik - z płytą "Jesus Christ Superstar" pod pachą. I zaprezentował ją wkrótce w przykościelnym klubie, do którego zaglądali lokalni hipisi. Rzecz zrobiła wielkie wrażenie. Jeden z obecnych na seansie hipisów nazywał się Marek Piekarczyk. Od razu oznajmił swoim kolegom: "Będę kiedyś śpiewał w tej rock-operze". Oczywiście koledzy pukali się w czoło.

Ale oto w połowie lat 80. za spektakl "Jesus Christ Superstar" postanowił wziąć się Jerzy Gruza. Piekarczyk od dawna nie był już anonimowym hipisem, tylko słynnym frontmanem grupy TSA. Gdy reżyser zastanawiał się nad obsadą swojego przedstawienia, ktoś polecił mu ten zespół i dodał, że wokalista będzie idealnym Jezusem. - Jak Gruza mnie zobaczył - nic, nawet słowa nie powiedziałem - rzekł: "O, mamy Jezusa, miałeś rację". Od razu mnie zaakceptował, miał nosa facet - wspomina dziś Marek Piekarczyk.

"Jesus Christ Superstar" to rock-opera, a więc historia opowiadana z pomocą rockowych dźwięków. Świat zdążył już tę koncepcję zaakceptować, ale u nas pomysł, by w postać Chrystusa wcielił się wokalista heavy-metalowego zespołu, nie wszystkim się spodobał.

- Była nawet taka idiotka w jakiejś białostockiej gazecie, która napisała, że zatrudniono antychrysta - wspomina muzyk.

Piekarczyk podszedł do zadania bardzo poważnie: - Zacząłem się przygotowywać z apokryfów, z Biblii, zacząłem oglądać ikonografie, obrazy, żeby zobaczyć gesty Chrystusa, jak wyobrażali to sobie artyści z różnych epok. Dlaczego zacząłem przygotowywać się z Pisma Świętego i śledzić poważnie tę religijną, nie historyczną stronę Chrystusa? Dlatego, że były gadki, że komuniści chcą zrobić spektakl, który zniszczy Jezusa za pomocą satanistów, heavy-metalowców itd. I było tak, że na próbach siedział biskup, nawet się z nim kłóciłem o jedną rzecz - o scenę w świątyni, gdzie Chrystus niby to biczem lał wszystkich, a ja się nie zgadzałem na to.

Po przyjrzeniu się sprawie z bliska, środowiska kościelne dały przedstawieniu zielone światło.

- Poszło pismo do proboszczów, żeby nie negować tego spektaklu, bo to nie jest wcale jakieś antychrześcijańskie, wprost przeciwnie, człowiek, który gra Chrystusa, czyli ja, robi to z pietyzmem i z najwyższym zaangażowaniem - wspomina Piekarczyk.

Ciekawe, że Tim Rice nie postrzegał swego dzieła jako historii religijnej, widział je raczej jako historię ludzką. Interesował go Chrystus jako człowiek, ze wszystkimi swoimi słabościami i wątpliwościami. Ale Piekarczyk do kwestii stricte religijnych przywiązywał wielką wagę. Jeśli ktoś obawiał się z jego strony prowokacji i skandalu, mocno by się zdziwił, gdyby dowiedział się, że Piekarczyk - jeśli już dokonywał zmian w oryginalnym tekście - to tak, by był on zgodny z katolicką doktryną.

- W tym spektaklu były dwie rzeczy, z których ludzie nie zdają sobie sprawy. Andrew Lloyd Webber był judaistą, a Tim Rice baptystą, w związku z tym trzeba było być czujnym. Szybko zauważyłem, że w tekście są przekłamania. W oryginale było na przykład napisane: Jezus śpiewał na Wieczerzy: "To wino tu, to mogłaby być moja krew", a Chrystus tak nie mówił - On mówił: "To jest moja krew". To samo było z chlebem, "On mógłby być moim ciałem", ja zmieniłem to, bez pytania się pana Młynarskiego, który był tłumaczem tekstu, kogokolwiek zresztą, sam, z własnej woli: "To jest moja krew, to jest moje ciało".

Przypomnijmy, pomysł Tima Rice'a na spektakl polegał na opowiedzeniu historii z punktu widzenia Judasza, jego rola była więc rozbudowana, ale wokalista TSA łatwo się nie poddawał:

- Miałem bardzo trudne zadanie, ponieważ postać Judasza była lepiej napisana, bardziej przekonująco w sensie aktorskim. Ten spektakl to była więc jedna wielka walka - z materiałem, z przeciwnościami, z własną niewiedzą, z brakiem umiejętności aktorskich, z moim zagubieniem. Pierwszy raz w życiu mogłem zaśpiewać łagodnym głosem, prawie szeptem i jednocześnie krzyknąć. I zaśpiewać "ładnie", żeby przekazać jakąś treść w sposób łagodny. Wciśniętemu w szufladkę heavy metalu (w Polsce jest to fanatyczne podejście raczej), ciężko było mi z niej wyjść. Wykorzystałem tę okazję z największą przyjemnością - wspomina.

Udało się, reakcje były bardzo pozytywne:

- Księża do mnie przychodzili, chcieli mnie poznać, przywozili mi listy od zakonników, którzy nie mogli opuścić zakonu, a słyszeli o tym, co zrobiłem. Ludzie płakali, wzruszali się, całowali mnie po rękach nawet, podchodzili do mnie prawie jak do Chrystusa niektórzy. To groziło poważnymi zaburzeniami psychicznymi - opowiada.

Ted Neeley, odtwórca roli Jezusa w filmowej i wielu późniejszych teatralnych wersjach rock- -opery, określił swój udział w przedstawieniu mianem doświadczenia zmieniającego życie. Nie tylko dlatego, że na planie filmu poznał swą późniejszą żonę.

Piekarczyk widzi to podobnie: - Moje życie też się zmieniło, bardzo poważnie. Pierwszy raz w życiu poznałem uczucie bycia kimś popularnym pozytywnie. Mieszkałem w Gdyni w czasie pracy nad tym musicalem, spacerowałem ulicą, mijali mnie ludzie, którzy się do mnie uśmiechali życzliwie, z szacunkiem. Nie znałem tego uczucia, byłem hipisem, człowiekiem, którego palcem pokazywali i raczej nie lubili, taka czarna owca z małego miasteczka. A tutaj nagle taka akceptacja - i to nie dlatego, że słychać mnie w radiu i telewizji. Ci ludzie po prostu byli w teatrze i usłyszeli coś, co utkwiło im w sercu, popłakali się, wzruszyli i za to miałem ten szacunek. Pierwszy raz w życiu poczułem się kimś, kto jest ważny. A ponieważ byłem prawie pięćset razy na krzyżu, naprawdę poważnie zmieniło mi się myślenie.

Tim Rice i Andrew Lloyd Webber liczyli na sukces, ale jego rozmiarów na pewno nie przewidzieli. Ich pierwsze poważne wspólne przedsięwzięcie okazało się jednym z ich najtrwalszych dokonań. "Jesus Christ Superstar" ma do dziś, przez te 40 lat, które dzieli nas od premiery, po kilkaset przedstawień rocznie, na całym świecie.

W 1973 roku powstała także jego filmowa adaptacja.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji