Artykuły

Ludzie zniosą wszystko

Kiedy przeszło rok temu na naszych łamach pojawiły się pierwsze fragmenty, tłumaczone przez Waldemara Kiwilszę, powieści Anatolija Rybakowa "DZIECI ARBATU", zarówno nasi czytelnicy, jak i my w redakcji - dziennikarze - czytaliśmy je z ogromnym zaciekawieniem.

Chyba największe zainteresowanie (i emocje) budziła przedstawiona tu sugestywnie postać Stalina, który per fas et nefas wywarł piętno nie tylko na historii Związku Radzieckiego, ruchu komunistycznego, ale i niemal całego cywilizowanego świata. Rybakow na kartach swojej powieści odsłania sprawy przemilczane dotąd przez historyków, bądź też zafałszowane, odtwarza psychologiczny portret Stalina i próbuje przeprowadzić analizę stalinowskiego systemu władzy.

Jednak "Dzieci Arbatu" to nie tylko Stalin, to także często tragiczne losy zwykłych ludzi i wątek Saszy Pankratowa - aresztowanego z błahego powodu i zesłanego na Syberię.

Rybakow odtwarzając atmosferę życia w ZSRR tuż przed wybuchem fali stalinowskiego terroru i represji, pragnie znaleźć odpowiedź na pytanie: Jak do tego doszło? Dlaczego to stało się możliwe?

Wskazuje przede wszystkim na charakter Stalina - na jego podejrzliwość, nieufność, okrucieństwo, despotyzm, bezwzględność, rodzące się z kompleksów i psychicznych urazów wyniesionych z dzieciństwa. Jednak sam Stalin, choćby był paranoikiem - jak to sugerują niektórzy publicyści i naukowcy - nie mógł wymyślić, a nade wszystko wprowadzić w ruch owej gigantycznej, zbrodniczej machiny terroru. Do tego potrzebni byli ludzie, nie jacyś przypadkowi, ale obdarzeni "szczególnymi" predyspozycjami - i tacy ludzie znaleźli się, ba!, byli pieczołowicie dobierani: sadyści, ambitni karierowicze, pozbawione moralnych skrupułów miernoty, wszelkiej maści nikczemnicy, ale również romantyczni idealiści, którym wmawiano, że tak właśnie trzeba. To oni stworzyli ten wymyślny aparat zbrodni i kłamstwa udoskonalali go, nim kierowali.

Elita "aparatczyków" pławiąca się w dostatku, cynicznie szermująca szczytnymi hasłami, rządząca rzekomo w imię i dla dobra ludu, a w istocie mająca go za nic. Dobitnie uzmysławia to ówczesna frazeologia - ludzie to były anonimowe masy: masy pracujące, masy walczące, masy świętujące, wszystko, tylko nie człowiek. Masy aktywizowało się (do pracy), masom ukazywało się (cele i ideały), masy uświadamiało się (politycznie). Bo masa jest szara bezwolna i bezrozumna.

Tu wyłania się problem zasadniczy: jak tej grupie udało się oszukać i sterroryzować cały naród? I czy naprawdę cały? Przecież oprócz szumowin żyli i pracowali wówczas ludzie prawi, mądrzy, szlachetni, dobrzy. Co z nimi? Wielu z nich, dziś nie bez goryczy przyznaje, że wierzyli słowom Stalina. I rzeczywiście: po trudnych latach rewolucji, wojny domowej, blokady ekonomicznej, biedy, głodu, wyrzeczeń poniewierki, czasu gdy nie brakowało już chleba i ubrania wydawały się błogie, syte i spokojne, po prostu szczęśliwe. Ci zaś, którzy wątpili i protestowali byli likwidowani: osadzani w więzieniach, zsyłani do łagrów, w końcu mordowani. Stworzona atmosfera zagrożenia, podejrzliwości, nieufności, czającej się zdrady służyła usprawiedliwieniu zbrodni.

Pamiętajmy, że "ludzie zachowują się zgodnie z tym, co sądzą, a nie zgodnie z tym, co istnieje w rzeczywistości".

"Dzieci Arbatu" doczekały się w naszym kraju nie tylko książkowego wydania, mamy również teatralną wersję tej powieści. Prapremiera scenicznej adaptacji "Dzieci Arbatu", w inscenizacji Jacka Bunscha, odbyła się w maju 1988 roku we wrocławskim Teatrze Polskim, zaś w grudniu utwór ten na scenie stołecznego Teatru Małego wystawił Jerzy Krasowski.

Mimo że wrocławski i warszawski spektakl wiele różni, jednak jedno łączy, to niezbyt udana adaptacja autorstwa Siergieja Kokowkina będąca próbą swoistej syntezy obu głównych wątków powieści Rybakowa - opowieść o Stalinie i losów Saszy Pankratowa (wystawiane w tej formie "Dzieci Arbatu" nie osiągnęły w ZSRR większego sukcesu). Akcja koncentruje się na przedstawieniu losów Pankratowa a pojawiający się kilkakrotnie Stalin jest jakby komentatorem scenicznych wydarzeń. Jego słowa w tej konwencji nabierają szczególnego wyrazu, uzmysławiamy sobie, że to, co znamy lub pamiętamy z historii i oglądamy na scenie jest w istocie przesyconą cynizmem groteską.

Stalinizm - trzymając się teatralnej terminologii - jawi się jako farsa zagrana jak tragedia. I rację miał poeta gdy pisał: "...ludzie wszystko zniosą, ale chcą żeby ich traktować poważnie".

Aparat bezpieczeństwa wykonuje i przekracza plany aresztowań wrogów ludu, co jest o tyle proste, że w sytuacji, gdy nikt nie wie kto jest, a kto nim nie jest, wrogami okazują się wszyscy. Stalin głosi z trybuny, że bieda jest bogactwem, a bogactwo biedą, zaś "lewicowcy - to ci sami prawicowcy, maskujący swoją prawicowość lewicowymi hasłami". Jest w tym coś z Mrożka...

Jest w warszawskim spektaklu kilka dobrych ról. Starsi widzowie zwracają przede wszystkim uwagę na fizyczne podobieństwo grającego postać Stalina Gustawa Krona do historycznego wzoru. Jednak sprawa podobieństwa jest chyba mniej istotna bo głównie chodzi o zachowanie postaci. I jest Kron wyniosły, wodzowski, z ogromnym przekonaniem, wiarą w słuszność wygłasza kolejne kwestie. Trochę razi niepotrzebnie sparodiowana scena wizyty doktora Lipmana - dentysty (Zbigniew Grusznic), który zachowuje się jak żałosny błazen, zaś Stalin na jego tle okazuje się zadufanym w sobie bufonem, umiejącym tylko głośno krzyczeć głupcem. Czym jak czym, ale głupcem to on nie był.

Wybijającą się postacią jest na pewno matka Saszy kreowana przez Halinę Kossobudzką. Życiową mądrość, sceptycyzm zabarwiony pewną dozą emocjonalnego dystansu łączy Kossobudzką z liryzmem, wewnętrznym ciepłem, subtelnością półtonów, by w końcu spektaklu wzbogacić swą grę o nutę tragizmu i wzniosłego patosu. Matka - czująca instynktownie każde zagrożenie dla swych dzieci, stająca bez wahania w ich obronie i mogąca przeciwstawić brutalnej sile, tylko siłę uczuć, daremne łzy.

I dwie, równie dobre epizodyczne role, bardzo kontrastowe. Pierwsza to Solc grany przez Kazimierza Wichniarza. Oglądamy postać starego komunisty, jednego ze współtwórców rewolucji, którzy byli solą w oku dla nowej stalinowskiej elity, człowieka prawego, mądrego, jasno odróżniającego zło od dobra. Wichniarz kreśli tę postać niezawodnym gestem, spojrzeniem, intonacją głosu. Psychicznym zaprzeczeniem Solca jest Bieriezin - wysoki funkcjonariusz NKWD, grany przez Lecha Komarnickiego - cyniczny, podstępny, pozbawiony moralnych zahamowań, zdolny do największej podłości. To tacy jak on wprowadzali rządy bezprawia to jemu podobni członkowie stalinowskiej nomenklatury byli elitą, której interesom służył w istocie stalinizm.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji