Artykuły

Piekło to inni, piekło to ja

"Urodziny Stanleya" w reż. Barbary Sass w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Jarosław Zalesiński w Teatrze.

Trudno się obronić przed filmowymi skojarzeniami, jeśli spektakl reżyseruje Barbara Sass, światła ustawia Wiesław Zdort, a muzykę komponuje Michał Lorenc. Ale gdybym nie spojrzał wcześniej do programu, pewnie i tak początek "Urodzin Stanleya" Harolda Pintera w gdyńskim Teatrze Miejskim skojarzyłby mi się z filmem. Kamera długo panoramuje jakąś okolicę, wyławia z jednakowego tla sielsko wyglądający domek, najazd, zaglądamy do środka. Tam rozegra się dramat, który zniszczy początkową idyllę.

Domek jak ze starego obrazka. Cieszą oczy wszystkie te łagodne beże, ecru, żółcie i seledyny, dopełniające się, skomponowane w jednej tonacji. Kostiumy tej harmonii nie zakłócają, tak jakby ludzie byli częścią, istniejącego tu sielskiego porządku. Dopiero gdy pojawią się przybysze z zewnątrz, Goldberg i McCann, ich ciemne garnitury i fioletowe koszule będą raziły obcością.

Ale na razie jest błogo, spokojnie, cicho. Peter, w żółtych ogrodniczkach - uosobienie dobrego wuja, przegląda wczorajszą gazetę. Meg pokrzykuje coś z kuchni, za chwilę wychodzi z talerzem owsianki. Sympatyczna i śmieszna, włosy splotła w kitki. Widać, ze nie czuje swojego wieku, albo chce o nim zapomnieć. Krząta się w zwykłym dresie, czuje się bezpiecznie, jest u siebie. Poza granicami ich pensjonatu panuje ta sama harmonia. Po obu stronach sceny stoją równe szeregi naciętej wikliny, słychać krzyk mew, łagodny szum wiatru i monotonnie uderzające o brzeg fale przypływu. W tle płynie sobie nienatrętna muzyka Lorenca. Bosko.

Zanim pojawią się Goldberg z McCannem, harmonię domu naruszy jeszcze ktoś inny - tytułowy Stanley. Kiedy wsuwa się - właśnie, raczej wsuwa się, niż wchodzi - natychmiast razi swoją odmiennością. To prawie kata-tonik, sztywny, zimny, zamknięty. Dziwny jakiś typ. Trudno zrozumieć, czemu Sass kazała Piotrowi Michalskiemu zagrać Stanleya właśnie w taki sposób. Wszystkie pozostałe postacie grane są przecież na pewnym niedopowiedzeniu, typowym dla Pinterowskich bohaterów. W Stanleyu razi dosłowność. Co dusi w sobie Peter, tego nigdy się nie dowiemy. W Meg możemy się domyślać ciągłego apetytu na życie. Lulu chce się pewnie po prostu wyrwać z prowincjonalnego miasteczka i dlatego uwiesza się kolejnych mężczyzn, jak nie Stanleya, to Goldberga. Do końca skazani będziemy na domysły, kim są ci dwaj jegomoście i co łączy ich ze Stanleyem. I tylko sam Stanley od razu mówi sobą, kim jest. Dlaczego?

Gdy wchodzi między ludzi, trochę traci ze swojej sztywności. Ale wtedy zaczyna się nowy problem. Bo inni ludzie zawsze chcą od niego nie tego, czego on by chciał. Meg marzy o dalszych schadzkach (możemy domyślać się, że coś tam kiedyś między nimi było), ale chyba brzydzi sobą Stanleya. Mężczyzna ma u niej wikt i opierunek, ale odwzajemnianie świadczeń mało go pociąga. Trudno w nim jednak widzieć niewinną ofiarę chętek kobiety, sam nie jest od niej lepszy w grze, jaką między sobą toczą. Poznał jej ukryte lęki (jakie właściwie, tego też się nie dowiemy) i potrafi to bezlitośnie wykorzystać. W jego relacjach z Lulu widzimy te same wzajemne podchody. Lulu interesuje raczej szansa wyjazdu ze Stanleyem niż on sam. Ten z kolei boi się witalności dziewczyny.

Zaryzykuję taką diagnozę. Stanley, zagadkowy uciekinier z życia, wegetujący w pensjonacie Meg i Petera, znalazł w swoim pokoiku na piętrze, gdzie leży w łóżku do południa, jakiś azyl, dający mu poczucie bezpieczeństwa. Ale żyjąc tak, staje się z czasem jakby zamkniętą monadą. Niedobrze. Kiedy jednak wchodzi w relacje z ludźmi, stale podlega tym samym prawom przyciągania i odpychania, dominacji i podporządkowania, które zagrażają jego tożsamości. Też niedobrze. Jaka z tego płynie nauka? Ucieczka w wewnętrzny świat kusi iluzją bezpieczeństwa, ale kończy się martwotą. Wyjście z niego na zewnątrz daje życie, ale niesie ze sobą liczne niebezpieczeństwa. Kiedy zatem jesteśmy sobą: sami czy pomiędzy ludźmi? Może - ani wtedy, ani wtedy?

Piszę "może", bo finał spektaklu jest zagadkowy, otwarty, co zresztą przyjmuję jako jego zaletę. Sass w swoim przedstawieniu wielu rzeczy ładnie nie dopowiada, ale niekiedy daje równie grube, czytelne i dosłowne znaki, jak owe szpalery wikliny. Stroje Goldberga i McCanna niedwuznacznie sugerujące przynależność do jakiejś organizacji to dla mnie chwyt wątpliwy.

Myśl biegnie od razu w tę stronę - czyżby stała za nimi jakaś struktura, organizacja, korporacja? Niepotrzebne są chyba takie dopowiedzenia. Kiedy zaś Goldberg i McCann dręczą Stanleya, wykrzykując nad nim rozkazy, ich zwielokrotnione kamerą pogłosową okrzyki niosą się, jakby padały na partyjnym wiecu. Skojarzenia podsuwają przed oczy bębny, marsze i pochodnie parteitagów. Znów niepotrzebnie, bo Pinterowi, myślę, chodziło o tego rodzaju opresyjność, domieszaną do wzajemnego bycia ludzi ze sobą, która pojawia się zawsze, a nie tylko w szczególnie okrutnych czasach.

Najgrubszym znakiem jest u Sass scena "uprowadzenia" Stanleya. Goldberg i McCann ustawiają go przed publicznością, uwięzionego w kaftanie bezpieczeństwa, rozbierają do naga i metodycznie, jak manekina na sklepowej wystawie, ubierają w elegancki garnitur. Życie społeczne zawsze uniformizuje człowieka - oznajmia nam reżyserka. Coś we mnie wtedy zaprotestowało. Uniformizacja to przecież tylko jeden z wielu sposobów, w jaki ludzie mogą siebie krzywdzić, okaleczać. Autorowi nie chodziło chyba o oto, by cały problem sprowadzić do konkretnej formy opresji.

Ponarzekałem, wystarczy. Zastanawiająca jest końcówka spektaklu. Raptem zapada ciemność, a kiedy zapalają się znów światła, po Stanleyu, Goldbergu i McCannie nie ma śladu. Jakby ich ta ciemność wchłonęła. Znów szumi morze, płynie muzyka, Peter przegląda gazetę, a Meg krząta się w kuchni. Wraca wrażenie filmu i klamrowej kompozycji. Wszystko jest takie samo, jak było, no, może poza

drobiazgiem - Meg bardziej teraz dostrzega Petera.

Sam nie wiem, może rzeczywiście nic się nie zdarzyło? To znaczy zdarzyło się, ale tylko w wyobraźni Meg? Może istotnie, jak o sobie mówi, to ona jest w tym wszystkim najważniejsza? A jej życie, oparte na zwykłym trwaniu, okazało się odporne na zjawy Goldberga i McCanna? Chyba że powrót do początkowej idylli to tylko pozór, powierzchnia, pod którą zjawy tylko czekają na odpowiedni dla siebie moment...

"Urodziny Stanleya" nie przyniosły jasnej odpowiedzi na jeszcze jedno pytanie. Spektaklem tym rozpoczął swoją kadencję nowy dyrektor gdyńskiej sceny Ingmar Villqist. Repertuar Teatru Miejskiego za Villqista ma być właśnie taki: oparty na dwudziestowiecznej klasyce i na sprawdzonych reżyserskich nazwiskach. Program bezpieczny, ale w dzisiejszych czasach właśnie tworzenie sceny mainstreamowej, bez eksperymentatorskich zapędów, paradoksalnie wymaga odwagi. Co zaś daje? Na pewno spektakle, w których reżyser solidnie pracuje z aktorami. W dwóch aktorskich duetach - Meg i Petera, czyli Małgorzaty Talarczyk i Eugeniusza Kujawskiego, oraz Goldberga i McCanna, czyli Grzegorza Wolfa i Rafała Kowala - widać, jak to procentuje. Nie daje natomiast przedstawienia, które by w nas coś mocniej poruszyło, czegoś głębiej dotknęło. Pytanie o wartość podobnego pomysłu na teatr po tej pierwszej odsłonie pozostaje otwarte.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji