Lesedrama
Dlaczego polski teatr nie potrzebuje dramatów? - zastanawia się w felietonie pisanym dla e-teatru Marta Cabianka
Podobno jeszcze kilka lat temu polska dramaturgia przeżywała prawdziwy rozkwit. Pojawiły się nowe nazwiska. Wydawano kolejne antologie. Powstawało dramatów bez liku.
Dzisiaj wypada zapytać: i co z tego? Które z nich trafiły na scenę? A jeśli nawet tak się stało, to czy teatr kiedykolwiek do nich wracał, by wystawić je po raz kolejny? Gdzie przepadli ludzie, których kiedyś uznaliśmy za nadzieję polskiej literatury dramatycznej? Ci, co się dobrze zapowiadali, zapowiedzieli się i basta. A potem jak kamień w wodę. Może zajęli się poważniejszymi sprawami. Albo po prostu powiedzieli już wszystko, co mieli do powiedzenia. Może nic ich już nie boli, może nie czytają już gazet, może wyczerpali wszystkie tematy, które były na podorędziu.
A mówiąc serio, odpowiedź chyba jest prostsza: po prostu teatr ich nie potrzebuje i nie chce. Na to wygląda, skoro spośród ubiegłorocznych finalistów Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej na scenę trafiła wprawdzie zwycięska sztuka, ale tylko raz, a pozostałe spoczywają sobie spokojnie w szufladach dyrektorów teatrów. Nienajlepiej zapowiada się to i w tym roku, biorąc pod uwagę, że dwie spośród pięciu zakwalifikowanych do finału sztuk, chociaż przed paroma laty zostały wydrukowane w "Dialogu", są ciągle bezrobotne. Bo teatr, proszę Państwa, poza scenami offowymi, polskiej dramaturgii współczesnej wystawiał nie będzie i trzeba się z tym pogodzić.
Do łask musi więc wrócić literacka teoria dramatu. Dramat to w końcu jeden z trzech rodzajów literackich. Nie musi być formą użytkową, może być sztuką wysoką. Dramat wizyjny, dramat z rozmachem, dramat niewystawialny, dramat niesceniczny, dramat do czytania. Dramat wyniosły i odwrócony do teatru plecami, dramat patrzący na teatr z wyższością. W psychologii obowiązuje coś takiego jak "reguła niedostępności". Jeśli dramat stanie się dla teatru niedostępny, może teatr zacznie o niego zabiegać?