Nieboska rewolucja seksualna
Co dziś znaczą historiozoficzne rozważania Krasińskiego? Czy po "aksamitnych rewolucjach" sprzed 10 lat ktokolwiek jeszcze wierzy i boi się krwawych przewrotów? Po 35 latach od inscenizacji Konrada Swinarskiego w Starym Teatrze zagościł wreszcie jeden z najwybitniejszych dramatów naszego romantyzmu. Napisany przez 21-letniego Zygmunta Krasińskiego utwór miał dotyczyć, jak w liście do przyjaciela Konstantego Gaszyńskiego pisał autor, "rzeczy wieku naszego; walka w nim dwóch pryncypiów, arystokracji i demokracji (...). Jest obrona tego, na co się targa wielu hołyszów; religii i chwały przeszłości".
W spektaklu Krzysztofa Nazara nie ma jednak ani kandydatów na obrońców, ani wartości, w których obronie można by stanąć. To, co jest, przypomina zmurszałe dekoracje niezdolne poruszyć nikogo. Pierwsza scena - rodem z moralitetu, bardzo mocno spowinowacona została z teatralnym językiem Swinarskiepo (takich powinowactw nie tylko ze Swinarskim jest w tym spektaklu sporo; najbardziej wyraźne są zapożyczenia z teatru Jerzego Grzegorzewskiego).
Czarny i Biały Anioł w zbrojach z imponującymi skrzydłami prowadzą pod ramię nagiego, słaniającego się człowieka. To hrabia Henryk (Roman Gancarczyk), zapatrzony w trzymane w dłoniach lustro, nie widzący niczego poza swoim odbiciem, zakochany w sobie Narcyz. Swoistym dopełnieniem tego obrazu będzie ostatnia sekwencja, w której Anioł Stróż przeprowadza dwoje dzieci przez pobojowisko sceny - obrazek znany większości widzów z dzieciństwa. Substytut końcowej wizji Apokaliptycznego Chrystusa, której w krakowskim przedstawieniu nie ma. Czyżby mimo wszystko reżyser starał się przekonać nas o boskiej opiece nad światem? Jeśli taki był jego zamiar, to, niestety, nie udało się go przeprowadzić. W przedstawieniu brakuje przede wszystkim wielopoziomowości prezentowanej rzeczywistości, przenikania się świata żywych ze światem duchów. Tworzące klamrę obrazy to bardziej martwa ikonografia niż żywy komentarz do przedstawianych wydarzeń. Rzecz dzieje się wśród ludzi i tylko w ludzkim wymiarze. I to jest jeden z podstawowych zarzutów w stosunku do reżysera - brak wyższego, metafizycznego poziomu teatralnej realizacji dramatu Krasińskiego.
W świecie Nazara rewolucja już się dokonała lub też dokonuje się nieprzerwanie. Sceniczną rzeczywistość buduje tchór Rzeźników - z rygorystycznie opracowanym krokiem, przeskakując z nogi na nogę wkracza na scenę, ciągnąc za sobą elementy scenografii: sine, stare wrota z urwanym wykończeniem, fragment schodów, pełną dziur poszarzałą szafę i kombinację spiętrzonych krzeseł, z których tworzy ścianę pałacu-zamku Henryka. Po chwili przez scenę przewala się roznegliżowany korowód złożony z kopulujących "w" i "wokół" szklanego akwarium ludzi, Chrystusa przywiązanego do metalowej konstrukcji z telewizorem nad głową i filmującego go kamerzysty. Ten tłum bardziej przypomina groteskowo przerysowanych uczestników Love Parade niż groźnych rewolucjonistów. Na ich czele "ryka-cha, ryka-cha" zawodzi odziany w skąpe skórzane szatki Leonard (Adam Nawojczyk). To jedyny naprawdę groźny uczestnik tych bachanaliów, jedyny zdolny zwerbalizować, o co mu chodzi i siłą narzucić innym swoje preferencje. Korowód będzie zjawiał się na scenie regularnie, stanowiąc kontrapunkt dla rodzinnych zmagań Henryka. Apogeum orgia osiągnie w scenie wizyty hrabiego w obozie rewolucjonistów. Tuż przy tekturowej barykadzie odgradzającej dziki tłum od widowni Henryk wpatruje się w wiadro, w którym odbijają się ekscesy ludzi Leonarda. Na okalającym sceniczne okno pomoście odprawia się czarna msza rewolucji. Ale sztuczne penisy, piersi czy wyolbrzymione ciążą brzuchy ustrojone w kapłańskie szaty to zbyt trywialna obserwacja, by mogła budzić przerażenie czy stanowić realną groźbę.
Erotyczne pożądanie okazuje się jednak istotnym problemem samego Henryka. Ceremonia zaślubin z Marią rozpisana na skomplikowany taniec przy linie, rozpiętej na całą szerokość sceny, zachwycać może aktorską sprawnością Doroty Segdy i Romana Gancarczyka. Skutecznie jednak odwraca uwagę od słów, ukrytych w nich sensów i piękna tej prozy. Staje się techniczną sztuczką opanowaną do perfekcji. Na tej linie łączącej małżonków odbędzie się walka między Żoną a Dziewicą, choreograficznie dorównująca pokazom ewolucji tańca współczesnego; na niej zawiśnie także kołyska z Orciem. Niewidzialnej liny łapać się będzie oszalała z rozpaczy i zamknięta w szpitalu wariatów Żona. To najbardziej wzruszająca scena w spektaklu, jedna z nielicznych, gdzie formalne pomysły podbudowane zostały prawdą ludzkiego cierpienia. Maria (Dorota Segda) przyjmuje Męża w cienkiej koszulce, z obandażowaną głową, siedząc na nagim stole, z którym łączy ją przyczepiona do opatrunku nić. Przez chwilę wydaje się, jakby ten kruchy kawałek materii podtrzymywał ciężar jej lekko pochylonego ciała, elastyczna nitka skutecznie uniemożliwia opuszczenie zamknięcia. Maria przegrała z niezwykle atrakcyjną, opiętą czerwonymi skórami, blondynką (Sonia Bohosiewicz). Właśnie z blondynką, a nie ucieleśnieniem poezji. Fizyczny znak Dziewicy jest tak mocny i jednoznaczny, że nie daje możliwości traktowania jej inaczej niż w kategoriach erotycznej kusicielki. Podstawowy temat dwóch pierwszych aktów "Nie-Boskiej komedii" - zmagania człowieka z pokusą życia dla sztuki i życia dla innych nie zaistniał w krakowskim przedstawieniu.
Nie zaistniał także dlatego, że zabrakło konfrontacji z Orciem. Obsadzenie w tej roli dziecka to kolejny niezrozumiały zabieg inscenizatora. Kruchy i efemeryczny chłopiec nie wypowiada ani jednej kwestii, to śliczny obrazek i tylko obrazek, nie niesie ze sobą tragicznego obciążenia, jakim został naznaczony syn hrabiego Henryka. Staje się niemym świadkiem wydarzeń, także najważniejszej w dramacie ideologicznej dysputy - spotkania Henryka z Pankracym (Krzysztof Globisz). Umiera cichutko i niezauważenie na ofiarnym stole Ostatniej Wieczerzy arystokratów. Do końca niewinny i do końca spoza tej rzeczywistości.
Spotkanie z hrabią, do którego nie wiedzieć dlaczego tak uparcie dąży Pankracy, bardziej przypomina jałową telewizyjną debatę niż spór o pryncypia. Prawie jednakowo ubrani, niewiele się od siebie różnią także mentalnie, obaj już nie wierzą w wartości, w których imieniu występują. Nie zdołali zawrzeć kompromisu. Opuszczony przez wszystkich hrabia popełnia samobójstwo, zaś rzekomy przywódca rewolucjonistów zostaje zacałowany na śmierć przez prawdziwego wodza rozerotyzowanej tłuszczy Leonarda. Niemalże nie słychać jednej z ostatnich kwestii Pankracego - Galilae, vicisti!
Bo też nie bardzo wiadomo, kto zwyciężył i dlaczego. Brak reżyserskiej konsekwencji w realizacji poszczególnych pomysłów, mnogość chwytów formalnych i powierzchowność obserwacji stawiają pod znakiem zapytania sensowność tego typu poczynań. Miłośnikowi Krasińskiego pozostaje jedynie cierpliwie czekać na reżysera, który dostrzeże w "Nie-Boskiej komedii" coś więcej niż dramat o rewolucji seksualnej.