Gdy w domu pada śnieg
Krochmalone obrusy i ładna zastawa nie są gwarancją rodzinnego szczęścia. O tym napisano wiele opasłych tomów. Nowa sztuka w Teatrze Polskim w Bydgoszczy mówi jednak więcej: ludzie nie rozmawiają o rodzinnych tragediach. I to, w gruncie rzeczy, jest prawdziwą tragedią.
"Jesień, zima" Larsa Norena pokazuje rodzinę, gdzie wszystko poszło źle: ojciec - lekarz z prywatną praktyką upija się wieczorami, matka chciała kiedyś porzucić męża dla prawdziwej miłości, ale nigdy się na to nie zdecydowała. Starsza córka - nowoczesna sekretarka, zapracowana i bogata Ewa - nie może zajść w ciążę i mówi o sobie, że jest chodzącym grobem. Młodsza Ann - nie ma za co żyć, nie udają się jej związki, więc właściwie sama wychowuje znerwicowanego syna.
Poznajemy ich w czasie niedzielnego obiadu. Nikt nie chce poruszać drażliwych kwestii. Nikt - poza Ann. To ona drąży, co tak naprawdę się stało. Dlaczego jej dom był i jest nieszczęśliwy. Robi to po części z wrodzonej wrażliwości, po części dlatego, że tak radzi psychoterapeuta.
To bardzo trudny do pokazania dramat. Tylko cztery postaci, akcji niewiele - gdyż wszystko stało się kiedyś, a teraz powoli, jak okręt podwodny, wypływa na wierzch. I dlatego tym większy sukces bydgoskiego teatru. Udało się pokazać dramat każdej postaci z osobna.
Nie od początku było dobrze. Czy to z racji krótkiego stażu sztuki na naszej scenie? A może dlatego, że Lars Noren nie ułatwiał zadania aktorom i napisał naprawdę trudny tekst? Postacie muszą mówić do siebie; każda snuje swoją historię, rzadko nawiązując dialog. Właściwie dialog jest wtedy, gdy trzeba podać wazę, dołożyć jeszcze jedną porcję, albo odpowiedzieć na jakąś niezbyt istotną uwagę. Tak więc początek kulał. Nie udało się poprowadzić tych monologów tak, by nie zgrzytały. Z czasem jednak dialog zaczyna się zazębiać, emocje stają się coraz wyraźniejsze a z nimi także postacie. Bardzo ładnie wypadła rola Agaty Życzkowskiej (Ewa), która początkowo sprawia wrażenie, jakby niewiele miała powiedzieć w tej sztuce, ale gdy zaczyna opowiadać, brzmi to jak potężny krzyk. Podobnie wymowne jest milczenie Mieczysława Franaszka (ojciec). Gdy słucha historii miłości żony, z trudem przychodzi mu jakiekolwiek słowo. Siedzi bokiem, w dziwnej, nienaturalnej pozycji i właściwie nic więcej robić nie musi. Zresztą Franaszek od samego początku znalazł klucz do swojej postaci. To jedyna osoba, której udało się odnaleźć w zawiłych monologach Norena. Jest po prostu łagodny. Dobry, łagodny, pobłażliwy ojciec. Nawet gdy wybucha, to właśnie tak, jak wybucha się po latach milczenia.
Z kolei Alicja Mozga (matka) i Hanna Kochańska (Ann) mają wyjątkowo trudne zadanie. Muszą pokazać jak bardzo się nienawidzą, jak bardzo starają się utrzymać pozory, ile potrafią stłumić i jak wiele je to kosztuje. I że w gruncie rzeczy trochę się jednak kochają. I to również się udaje.
Mam wrażenie, że z czasem znajdzie się sposób także na te pierwsze sceny. A wtedy nie będzie się do czego przyczepić. Bo poza tym to dobra inscenizacja. Scenografia odtwarza mieszczański salon w najdrobniejszych szczegółach. Są prawdziwe meble, za szkłem stoją kieliszki, lampy z dekoracyjnymi abażurami a jest ich klika - działają. Jest nawet parkiet na podłodze i wysłużony perski dywan. Ten salonowy realizm Danuta Jagła, reżyser, złamała uzupełniając sztukę Norena fragmentami "Królowej Śniegu", co dało bardzo poetycki, nieco magiczny efekt. I wcale nie dziwi, że gdy na końcu gaśnie światło, pogrążając w ciemnościach rodzinę i jej milczenie, w blasku punktowego reflektora pada śnieg.