Kwartet rodzinny
Rodzina to przyczyna skrzywień kręgosłupa. Z tej komórki człowiek może wyjść poważnie zwichnięty. Jest miejscem generowania lęków, pierwszych przykładów zakłamania. Taka zwyczajna, z zapasem krystalicznie czystych obrusów, które zmienia się do gatunku wina...
Współczesny dramat szwedzki "Jesień i zima" Larsa Norena o tym właśnie traktuje. Reżyserka Danuta Jagła wraz ze scenografem Maciejem Marią Putowskim wciągnęli publiczność w przestrzeń napięć dziejących się w rodzinnym kwartecie (matka, ojciec i dwie córki). Jesteśmy na scenie blisko aktorów, grających w mieszczańskim wnętrzu ograniczonym lśniącym parkietem. Widownia jest na wprost nich na jednym poziomie. W miarę rozwoju akcji, widz uzmysławia sobie, że nie patrzy, tylko podgląda jej uczestników przez niewidzialne weneckie lustro. Postacie dramatu czasami podchodzą do krawędzi parkietu, patrząc w ciemną przestrzeń widowni jak w ścianę. Przed ścianą nie trzeba udawać. To są krótkie chwile, w zasadzie mgnienia między przejściem od stołu do kanapy i odwrotnie, ale bardzo czytelne.
Rodzinny dramat rozgrywa się w bardzo starannie zaaranżowanym wnętrzu. Scenografia jest werystyczna. Żadnej iluzji, umowności, itd. Widzimy solidny, living room, z drogimi meblami, rozkładanym stołem pośrodku. To wnętrze jest wręcz przeładowane mieszczańską estetyką, tym lśniącym ładem, gdzie wszystko ma swoje miejsce, łącznie z konewką do podlewania kwiatków. Zastajemy w nim rodzinę przy obiedzie. Toczy się zwykła, przyjemna paplanina o wszystkim i niczym. Jednak na pewne słowa padają akcenty, czyniąc z nich klucze do konfliktu. Aktorzy niepostrzeżenie rozwijają spiralę coraz większego napięcia, pokazując nam, jak słowa mogą wywoływać urazy. To jest właśnie intrygujące dla widza. Reżyserka obnaża w ten sposób jakąś prawdę o naszej codziennej komunikacji, jej nieuświadamianych meandrach. Jak to się dzieje, że jakiś błahy spór córek o to, która zawsze rozkłada łyżki do deseru, wywołuje wrogość nie do przezwyciężenia? Takie sytuacje ujawniają groźną, absurdalną siłę schematów i każdy zna je z życia (te przysłowiowe "o co poszło tym razem").
Aktorzy dawkują nam charakter swoich postaci jak kroplówka truciznę, stopniowo, z dużą dyscypliną, ale też z napięciem. Hanna Kochańska pokazuje nam żywiołową, kłopotliwą dla rodziców Ann. Jest lekko przygarbiona wbrew swej kostycznej matce Margarecie (Alicja Mozga), mówiącej, że "byliśmy porządną, wysportowaną rodziną". Ann Kochańskiej jest zwariowaną, zagubioną dziewczyną z kompleksami, ofiarą dawkowania ciepła i miłości. Dorosła już postać jak dziecko siada bezceremonialnie na ziemi, by założyć buty. W tej prostej scenie jest cała ona ze swą niespełnioną potrzebą akceptacji. Z kolei Agata Życzkowska w roli jej siostry Ewy tworzy na scenie dziewczynę za fasadą. Zgrabna, pozbierana, mężatka, której powodzi się dobrze. Stopniowo ta fasada się kruszy, choć Ewa rozpaczliwie usiłuje ją skleić miłością własną. Na próżno... Wstręt, który czuje do siebie, do swego bezpłodnego ciała weźmie w końcu górę. I ten moment Agata Życzkowska zagrała bardzo przekonywająco, jakby chciała zrzucić z siebie to ciało niczym śmierdzący łach. Obydwie młode aktorki Teatru Polskiego bardzo dobrze spisały się w trudnych rolach.
To samo można powiedzieć o ich scenicznych rodzicach wykreowanych przez Alicję Mozgę i Mieczysława Franaszka. Margareta, matka, jest oschłym dyrygentem rodzinnych ceremonii. - Nie znoszę tego słowa - czuć... - wyzna w pewnym momencie. To kobieta, która stoczyła batalię o swego męża z jego matką. Batalię bezwzględną, w której zmuszona była podeptać mu serce. Ale czy wygrała? Margareta wybrała koturn raz na zawsze. I w końcu najsmutniejsza postać - Henryk, zrezygnowany, stary mężczyzna. Chroni się w takim własnym kąciku, z lampą nad wygodnym fotelem, stoliczkiem z szachami, starym radiem i butelką whisky. To jego bezpieczny świat, gdzie nikt nie jazgocze i gdzie nic nie trzeba rozstrzygać. Pije, wstydzi się. Wyzna w końcu szczerze, że żyje w strasznym smutku, bo wszystko co piękne, pęka. Mieczysław Franaszek stworzył postać bezbronną. Chciałoby się powiedzieć, że ofiarę kompleksu Edypa, ale to byłoby grubiaństwo. Zresztą żadnej z tych postaci nie można opisać jednoznacznie. Czym to wszystko się kończy? Ewa i Ann wracają do swoich domów. Nie wyjdą jednak za drzwi. Wszyscy zastygają w scenie pożegnania. W ich życiu jest tylko jesień i zima. Dobrze ogląda się teatr, w którym o coś chodzi, który nas dotyczy.