Artykuły

Nie-szepty i nie-krzyki

W dramacie Norena "Jesień i zima" rodzina potraktowana została jako źródło cierpień.

Mieszczański salon. Mieszczańska rodzina. Henryk, jego żona Margaret, córki Ann i Ewa. Dobiegający końca cotygodniowy wspólny obiad i rozmo­wa zmierzająca ku wzajemnym pretensjom i oskarżeniom. Margaret jakby ce­lowo prowokuje wybuch znerwicowa­nej Ann, pod płaszczykiem gładko i z nienaturalnym spokojem wypowiada­nych fałszywych komunałów o wzoro­wej rodzinie - bo rzekomo taką stanowi­li przed laty. Jest głucha na złośliwe ripo­sty córki. Ann za swoje nieudane życie wini rodziców - właśnie egoistyczną matkę i zdominowanego przez nią ojca. Formułowane oskarżenia to jakby do­brze wszystkim znana od dawna litania skarg, uprzedzeń, kompleksów, wynika­jących z traumatycznych doznań dzie­ciństwa. Dopiero kiedy nagły wybuch Ann równie nagle milknie, zwracamy uwagę na dotychczas nie dostrzeganą przez rodziców Ewę. To tylko pozornie kobieta tzw. sukcesu, z traumą niespeł­nionego macierzyństwa. Cały czas tli się w niej jak wyrzut sumienia - klęska w próbach pozyskania w dzieciństwie uczucia rodziców. Margaret i Henryk większe zainteresowanie wykazywali bardziej krnąbrną Ann, niż jej spolegli­wą, spokojną starszą siostrą. W tej ro­dzinnej psychodramie każda postać, ni­czym w wirtuozowskim muzycznym kwartecie, ma swoją solówkę. Alicja Mozga, jako matka, niemal niezauważe­nie z wzorowej pani domu, przestrzega­jącej zasad popołudniowego rytuału, przeistacza się w nadwrażliwą i cierpiącą kobietę. Dopiero histeria Ann niejako zmusza Margaret do zrzucenia maski i ciasnego gorsetu skrywanych przez lata tajemnic jej małżeńskiego pożycia. Hen­ryk zabiera głos na samym końcu i pró­buje nieśmiało przekonać żonę o swojej miłości. Obiad dobiega końca. Ann i Ewa żegnają się z rodzicami. Za tydzień wrócą tu znowu, by nieudolnie próbo­wać tchnąć choć odrobinę prawdziwego życia w pustą formę obiadowego rytu­ału. Henryk wcześniej wypije jak zwy­kle kilka kolejek whisky, Margaret bę­dzie udawała, że nie jest tym rozdrażniona, Ann, bezceremonialnie położy się w butach na kanapie, Ewa będzie nerwo­wo poprawiać swój makijaż i... obrzęd wzajemnych oskarżeń rozpocznie się od nowa. Kto wie, czy nie z iście infernalną pieczołowitością może nawet precyzyj­nością. A zatem po co ci ludzie się tak naprawdę spotykają?

Dramat skandynawskiego pisarza, spadkobiercy Ibsena, Strindberga, Berg­mana, a także 0'Neilla, dotyka problemów rodziny jako związku osób, które są na siebie skazane. Ich dom jest sym­bolem ich wewnętrznego więzienia, szkoda, że w scenografii Putowskiego znaczonej tylko czystym realizmem.

Można by rzec, że postaci kobiet w bydgoskim przedstawieniu skonstru­owane są wyraziście. Tylko czy prze­konująco i prawdziwie? Hanna Ko­chańska, jako Ann, próbuje swoje cier­pienie wykrzyczeć. Swoje ciosy rozda­je trochę na oślep. Czy tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę rodziców i siostry? Trudno dociec, czy jej chwilo­we ucieczki w dzieciństwo to tylko trwoga przed poniesieniem pełnej kon­sekwencji swoich czynów? Rodzą się następne pytania - o jej chorobę, czy rzeczywiście odziedziczoną po matce ojca, czy też jest to z jej strony rodzaj zastosowanego wobec rodziny szanta­żu? Rola Kochańskiej pozostawia te pytania bez odpowiedzi, a przez to bu­rzy prawdę rysunku psychologicznego postaci. Najtrudniej jest uwierzyć, kre­owanej przez Agatę Życzkowską, Ewie. Jest jakaś dziwnie nieodgadnio­na przepaść między nią jako zamożną sekretarką dobrze prosperującej firmy a skrzywdzonym dzieckiem, które cały czas w niej tkwi. Ale nie winiłbym tu samej aktorki, a raczej niemożność po­konania bariery psychicznej wynikają­cej z racji wieku i życiowego doświad­czenia. Wyrazistszą kreację udało się na pewno stworzyć Alicji Mozdze, któ­ra z pełną świadomością i konsekwen­cją w ukazaniu dramatu matki, zastoso­wała oszczędność środków wyrazu, a modulację głosu sprowadziła do ści­szonej, prawie że intonacyjnej maniery. Oglądając jednak kolejne przedstawie­nia nietrudno zauważyć, że aktorka cały czas jeszcze nad tą rolą pracuje.

Mieczysław Franaszek, w roli ojca, swoją aktorską solówkę wykorzystuje niewątpliwie najprecyzyjniej, bez ani jednego fałszywego dźwięku. Jego wci­śnięty w fotel monolog, jakby nieśmiały, brzmi skromnie, ale przejmująco i wzru­szająco. W ten sposób, jako głowa rodzi­ny, staje się nosicielem swojej prawdy i swojego własnego dramatu, który pole­ga nie tylko na tym, że nikt go nie słucha i nie rozumie. Dla tego chociażby jedne­go wyznania warto bydgoski spektakl zobaczyć. Bo rozpisany na cztery głosy kameralny dramat Norena, wstrząsający w lekturze, w inscenizacji Danuty Jagły, pozostawia uczucie niedosytu. Dawka dramatyzmu wydaje się momentami zbyt powierzchowna i powściągliwa, w konsekwencji burzy konstrukcyjną rów-nowagę spektaklu i nie wzbogaca jego wielogłosowości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji