Artykuły

"Don Carlos"

Kim by w pamięci historycznej następnych pokoleń pozostał hiszpański infant Carlos, gdyby nie zajęła się nim poezja? Ot, po prostu tylko nieudanym synem potężnego Filipa II, młodzieńcem upośledzonym na ciele i umyśle, nie utrwalonym ani jednym czynem godnym uwagi, więc też i zbytym w kronice dziejów suchą, nieżyczliwą wzmianką. Blaskiem sławy, której Don Carlosowi poskąpiła jego krótka biografia, opromienili go dopiero po dwóch wiekach poeci - Vittorio Alfieri i, przede wszystkim, Fryderyk Schiller. I odtąd, a trwa to już niemal dwa stulecia, prawda poetycka odsunęła w cień prawdę historyczną, przetwarzając drobny, choć intrygujący pewną tajemniczością, epizod z szesnastowiecznych dziejów dworu hiszpańskiego w płomienny dramat bohaterski. Nie pierwszy to i nie ostatni przykład fenomenu kształtowania wyobraźni historycznej przez literaturę piękną. Tak zresztą pojmowali zadania artysty Goethe i Schiller. Mędrzec z Weimaru pisał: "...do czegóż by służyli poeci, gdyby jedynie powtarzali to, co napisali już przedtem historycy!". Zaś wielbiony przez naszych wielkich romantyków Schiller wyznawał wprost: "Historia jest to tylko spichlerz dla mojej fantazji, a fakty historyczne muszą się godzić z tym, czym się w moich rękach stają. Pozostanę na zawsze niedostatecznym źródłem dla przyszłego dziejopisa, który tyle będzie nierozważny, aby ze mnie korzystać".

Znamy zatem już tylko tego Carlosa, w którego poeta tchnął swą szlachetną, buntowniczą duszę, każąc mu na śmierć i życie walczyć z wszelką tyranią władzy świeckiej czy kościelnej, z każdą przemocą, kneblującą myśl i wolę człowieka. I nie były to tylko wzniosłe, patetyczne porywy scenicznego bohatera gasnące wraz z ostatnim opadnięciem kurtyny. Ich siła musiała być niepokojąca, skoro w kronikach teatralnych raz po raz napotykamy informacje o zakazie grania "zbójeckich" dramatów Schillera. Jaki bywał ich los w popowstaniowej Warszawie - wspomina Józef Kotarbiński pod datą 1874 roku: "Strasznemu okaleczeniu przez cenzurę uległ Schillera Don Carlos, grany w tym roku na benefis Modrzejewskiej. Pomysł wprowadzenia na scenę tej tragedii liberalizmu był przedwczesny. Cenzor wykreślił wszystkie płomienne i wolnomyślne tyrady Markiza Posy, który wskutek tego plątał się na scenie w sposób niejasny i niezrozumiały... W liberalniejszej atmosferze Krakowa "Don Carlos" mógł przemówić ze sceny pełnym głosem, mając wykonawców i słuchaczy oddanych mu całym sercem. Cóż to były za piękne czasy dla teatru! "Kiedy przystąpiono do wystawienia Don Carlosa Schillera - zanotował Zygmunt Przybylski w monografii Antoniny Hoffman, sławnej odtwórczyni roli Elżbiety de Valois - kierownictwo artystyczne i artyści tak się żywo przejęli zadaniem, że nie chciano nic tekstu poświęcić, a w braku doświadczenia postanowiono grać to arcydzieło bez koniecznych skróceń. Stąd przedstawienie rozpoczęte o godz. 7 wieczór przeciągnęło się do wpół do drugiej. Ale zajęcie i zapał były tak wielkie, że ani publiczność, ani artyści nie czuli długości czasu ani znużenia..." Tak to ongi bywało. A dziś? Dziś jeden z czołowych recenzentów warszawskich, omawiając premierę Schillerowskiego dramatu w Teatrze Ateneum, rzuca swym czytelnikom pytanie: "Czy można uratować Don Carlosa?" osobliwa to doprawdy wątpliwość. Czyżby dramatowi Schillera zagrażało naprawdę jakieś niebezpieczeństwo? Czyżby pojęcia takie, jak wolność, sprawiedliwość, honor, godność człowieka, przestały istotnie docierać do wrażliwości współczesnego widza - tylko dlatego, że wypowiedziane zostały z romantyczną egzaltacją? Schiller jest zbyt wielkim i zbyt szlachetnym poetą, by wolno go było zamknąć w kategoriach przestarzałych konwencji stylistycznych. Ostatecznie to przecież tylko forma wypowiedzi - i rzeczą teatru jest znaleźć dla niej nowy kształt sceniczny. Tak właśnie postąpiono w Teatrze Ateneum. Młody reżyser spektaklu, zerwał buntowniczo z utrwaloną od dawien dawna (chyba od zawsze) tradycją wystawnego widowiska kostiumowego, konstruując inscenizację na zamyśle twórczym autora "Don Carlosa", który swe burzliwe dzieło nazwał "poematem dramatycznym". Zadanie było śmiałe i ambitne, ale zarazem niezmiernie trudne, zwłaszcza dla aktorów, którzy zarówno akcję, jak i myślową oraz uczuciową zawartość dramatu wygrać musieli wyłącznie swą własną sztuką, bez pomocy dekoracji, rekwizytów, świateł i jakichkolwiek zewnętrznych efektów wizualnych. W scenografii Łukasza Burnata scena jest całkowicie pusta, zamknięta w głębi jakby marmurową ścianą, roztrzaskaną przez całą wysokość. Wyrwa w więziennym murze jest jeszcze wąska, przedostać się przez nią może na razie tylko pojedynczy człowiek, ale już na jej nieregularnych krawędziach błyska promień światła. Metaforyczne znaczenie ma tu również kostium, maskujący jedynie - jak u Schillera - historyczność dramatu. Obraz jest oszczędny, surowy, lecz bardzo wymowny. Mimo ostrej dyscypliny, przyciszającej każdy jaskrawszy przejaw emocjonalności i efektowności - spektakl jest dynamiczny i sprawia silne wrażenie. Akcja toczy się w nastroju skupienia i wewnętrznych napięć dramatycznych, scenę wypełnia ruch komponowany w starannie przemyślanym rytmie, wrażliwi aktorzy nasycają własną osobowością kreowane postacie, tworząc z jakże często retorycznego materiału żywych ludzi. Elżbieta de Valois w ujęciu Aleksandry Śląskiej wibruje najsubtelniejszymi tonami uczuć, nieomylna w słowie i geście, tragiczna i wzruszająca. Jan Świderski wyposaża króla Filipa całym bogactwem swego wytrawnego aktorstwa. Andrzej Seweryn ukazuje Don Carlosa zupełnie inaczej, niż go zwykliśmy dotąd oglądać na scenie. Nie ma w nim nic ze smętnego hamletyzowania; prawdziwie młodzieńczy, porywczy i zapalny, ujmuje szczerością i prawdą. Niezmiernie trudne zadanie otrzymał Roman Wilhelmi, któremu kazano zagrać Markiza Posę - najwznioślejszego, ale i najbardziej papierowego bohatera w całej tragedii - bez jednego gestu, bez żadnych aktorskich ułatwień, tak pomocnych w wygłaszaniu długich, patetycznych tyrad. Można pogratulować artyście, że potrafił wewnętrznym żarem i szlachetnością tonu tchnąć życie w tę piękną, ale ogromnie literacką postać. Z dwudziestu osób, wprowadzonych przez Schillera do akcji "Don Carlosa", pozostawił reżyser na scenie tylko dziewięć. Jest więc, oczywiście, księżniczka Eboli (jedna z najświetniejszych ongi kreacji Modrzejewskiej), w wykonaniu Joanny Jędryki-Chamiec, jest epizodycznie tylko występująca, lecz wyrazista Markiza Mondecar (Monika Dzienisiewicz), i są trzy filary, a zarazem najczarniejsze duchy despotycznej władzy królewskiej: Książę Alba (Stanisław Zaczyk), monolityczny, twardy, jakby wykuty w skale; Ojciec Domingo (Jerzy Kamas), obłudny i podstępny świętoszek; wreszcie - groźny, straszny w swym ślepym fanatyzmie Wielki Inkwizytor (Ignacy Machowski).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji