Artykuły

Wszyscy czekamy na Godota

Godot nie przyjdzie. Publiczność łódzkiego Teatru im. St. Jaracza, nawet ta jej część, która wcześniej nie znała arcysztuki Samuela Becketta, wie o tym od samego początku spektaklu. Atmosfera beznadziei opanowująca sceniczny świat jest tak wyrazista, iż odbiera wszelkie złudzenia.

Godot nie przyjdzie. Czy wie o tym Vladimir (Mariusz Wojciechowski)? Wydawać się może, iż jego wiara jest niezachwiana. Kiedy Estragon (Mariusz Saniternik) dostrzeże w dali jakieś sylwetki, Vladimir aż podskoczy z radości. Przecież jednak rozczarowanie, jakiemu ulegną, dwaj przyjaciele, będzie nieadekwatnie małe wobec wcześniejszego entuzjazmu. Bo tez Didi i Gogo są porażeni nie tylko niemożnością działania, kreowania własnej egzystencji, lecz również zostali pozbawieni prawa do iluzji.

Godot nie przyjdzie, gdyż - zdaje się sugerować Maciej Prus, reżyser przedstawienia - wielce wątpliwe jest, czy w ogóle istnieje. Chłopiec (Krzysztof Franieczek) jest jedynym łącznikiem pomiędzy światem, w którym trwają bohaterowie sztuki, a światem Godota. W łódzkim przedstawieniu Chłopiec nie jest dzieckiem, lecz postacią na poły nierealną (podkreśla to biały kostium aktora). Znika tak szybko, jak się pojawia. Rozpaczliwy skok Vladimira, będący próbą - oczywiście nieudaną - zatrzymania Chłopca, to akt bolesnej autodemaskacji, śmierci wszelkich złudzeń.

Scena głęboko wrasta w widownię (przestrzeń zakomponował Andrzej Witkowski) i tym samym poprzez poszerzenie pola gry aktorskiej parabola wydarzeń scenicznych wśród nas, widzów znajduje swe "rozwiązanie". Niemniej zabrakło czegoś, co nakazywałoby widzowi ową parabole człowieczej doli do głębi zrozumieć, przejąć się nią. Jesteśmy skłonni co najwyżej współczuć postaciom zaludniającym świat Becketta. Łódzkiemu "Czekając na Godota" zabrakło grozy, czegoś, co nazwałbym eschatologicznym strachem. To prawda - spektakl nie został poprowadzony, jak to często się zdarzało, w tonacji buffo, lecz wynikało to nie tylko z reżyserskiego zamysłu, ale również z faktu, że aktorzy nie wyakcentowali "logicznych nielogiczności" tekstu, absurdu tkwiącego w dialogach, będącego niejako odzwierciedleniem prawdy o świecie.

Estragon Mariusza Saniternika i Vladimir Mariusza Wojciechowskiego to ludzie młodzi, zadziwiająco nam bliscy. Nawet ich ubiór, wyjąwszy meloniki, nie jest anachroniczny, bardziej niż nakazywałaby tradycja wystawiennicza "Czekając na Godota" przybliża nas do współczesnych realiów. A przecież nie jest przedstawienie Prusa pełnym artystycznym świadectwem naszych czasów.

Oto mamy parę Pozzo - Lucky (Zbigniew Józefowicz - Grzegorz Heromiński). W łódzkim przedstawieniu silnie zaakcentowana została współzależność między katem i ofiarą. Jeden nie może istnieć bez drugiego. Pozzo ma świadomość tego, iż tylko kaprys losu zadecydował o jego pozycji Władcy (czy aby nie za mało w nim cynizmu?). W pełni zatem go wykorzystuje. Brutalność Pozza kontrastuje w tym wypadku z uległością Lucky'ego. Pozzo nie został jednak wyposażony przez Zbigniewa Józefowicza w tragiczne cechy. Jego upadek (w pierwszym akcie będzie cały czas trzymał Lucky'ego na niezwykle długim postronku, by w akcie drugim skrócić ten dystans do symbolicznego minimum) nie odda jednak prawdy o rzeczywistej relacji miedzy ciemiężcą a ciemiężonym.

Godot ma przybyć po to, aby zbawić Vladimira i Estragona, którzy jednak niewielkie mają wyobrażenie o tym, na czym owo zbawienie miałoby polegać. Ich zadowoliłaby jakakolwiek zmiana, która wyrwałaby ich z przestrzeni - która jest obca - i z czasu, którego logiki nie rozumieją. Jakże w nich jest wiele dobrej woli, z jakim wysiłkiem próbują przerwać stan apatii. Lecz ich wysiłek jest daremny, Vladimir z trudem intonuje banalną przecież piosenkę o kucharzu. Pożera go samotność. Pozostaje zatem solidarność w cierpieniu, ona wprawdzie nie buduje wiary i nadziei, niemniej pozwala dalej wegetować. Dlatego Vladimir z ojcowska troskliwością narzuci na ramiona śpiącego Estragona własna marynarkę, choć sam za chwilę będzie się trząsł z zimna.

Logiczną konsekwencją tak zarysowanych ról musiałaby być rozpacz. Niekoniecznie pokazana z egzaltacją (byłoby to zresztą błędem), chodziłoby raczej o ten rodzaj rozpaczy, który Niemcy określają jako Weltschmerz. Tego zabrakło w łódzkim przedstawieniu.

"Czekając na Godota" Becketta zawiera alegoryczne postacie, ustanawia niezwykły status ontologiczny przestrzeni i czasu. Czas, pomyślany jako kolisty ciąg powtarzających się wydarzeń, nie jest przez bohaterów sztuki odczuwany jako "święty", który wprowadzałby w świat harmonii i spokoju. Wprost przeciwnie - kolistość czasu jest przekleństwem, co silnie uwyraźnił w łódzkim spektaklu Prus. To właśnie bezwzględna machina czasu ubezwłasnowolnia Estragona, Vladimira, Lucky'ego i Pozza. Jej działanie uprzytamnia im ich bezsilność. To jej "nieludzka" logika, która dla ludzi właśnie jest prawdziwym źródłem ich absurdalnej kondycji, sprawi, iż czekanie na Godota jest człowiekowi przydane.

A Godot nie przyjdzie. Bo przyjść nie może

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji