Artykuły

Teatr nie umrze

- Teatr przyszłości nie będzie miał wiele wspólnego np. z moimi przedstawieniami. Myślę, że nie będzie aktorskim teatrem. Sądzę też, iż nie będzie indywidualny a robiony przez grupy, jak przy badaniach naukowych. I nie wiem, czy to będzie dobre - mówi RYSZARD MAJOR, reżyser.

Z wyreżyserowanego przez pana spektaklu "Na czworakach" wyłania się ponura wizja współczesnego świata, w której ludzie kultury są spychani na margines...

- No, na pewno nikt ich nie hołubi. Bardziej niż za wkład w rozwój ducha czy intelektu ceni się dziś za medialność. I w tym sensie artysty nie postrzega się już w ten klasyczny, postromantyczny sposób - dziś zajmuje on pozycję pariasa.

Z tekstu Różewicza i tego, w jaki sposób pan go wystawił, wynika, iż obecnie mit konkretnego artysty kończy się w momencie jego śmierci.

- Tak, liczą się tylko jakieś sensacje i skandale, związane czy to ze sposobem odejścia, czy z targiem o schedę po nim.

Często reżyserował pan sztuki, w których łatwo było doszukać się odniesień do aktualnych realiów społecznych. Czy to wynik pana filologicznego wykształcenia?

- Powiedziałbym, że to suma wykształcenia i kontaktów przyjacielsko-kulturalnych. Miałem tę szansę i zaszczyt pracować z bardzo wieloma nieprzeciętnymi ludźmi. Od nich zaraziłem się taką potrzebą głębszej refleksji nad sensem życia. Już od pierwszych prób z założonym przeze mnie na studiach teatrem Pleonazmus, chciałem dać temu wyraz - pokazać taki głos pokolenia, dla którego były ważniejsze sprawy niż rosół z makaronem. Kiedy dano mi możliwość pracy w profesjonalnym teatrze, to sięgałem po takie teksty, które były dość wysoko na półce, po teksty dużej próby pod względem intelektualnym i estetycznym. Zawsze interesowała mnie rola jednostki wobec społeczeństwa. Co oczywiście nie znaczy, że nie sięgałem po klasykę.

Reżyserując, ma pan możliwość poprowadzenia widzów w wybranym przez siebie kierunku. Czy to bycie swego rodzaju kreatorem, czy władcą dusz, najbardziej pana w tym zawodzie urzekło?

- Nie. Wydaje mi się, że cechowało mnie raczej to, by zaświadczyć o danym stanie, fakcie, procesie, fenomenie - ale, broń Boże, nie wymądrzać się nad kategoryzacją opinii na ten temat. A ta kreatywność, o której pani wspomniała, owszem - myślę, że mnie cechowała, ale już na niższym piętrze: na piętrze samej pracy na scenie, z aktorami. Chciałem, by moje przedstawienia miały taką osobliwą urodę teatralną, by oddziaływały też pozatekstowo. Duże znaczenie przywiązywałem do ruchu, a nigdy nie brałem do współpracy żadnego choreografa. Uważam zresztą, że każdy reżyser powinien tak robić.

Ma pan w dorobku mnóstwo przedstawień głośnych, ważnych, nagradzanych. Co dla pana liczy się najbardziej przy pracy nad kolejnym z nich - brawa, dobre recenzje, wyróżnienia, własna satysfakcja?

- Po co się pracuje w teatrze? Można owinąć w bawełnę i powiedzieć, że jak się nic innego nie umie... (śmiech) Ale tak naprawdę to jest to jakieś przeznaczenie, coś metafizycznego. Człowiek się rodzi z jakąś skazą i już. Teatr wciąga jak czarna dziura, odczuwa się w pewnym momencie, że dzień bez próby to dzień stracony. Czuje się to szczególnie wtedy, gdy ma się wokół siebie grupę ludzi, która nie jest martwa, a ciekawa, chłonna i chętna do pracy. A jak się trafi na ludzi, którzy nie mają takich cech, to wtedy każdy dzień z próbą to dzień stracony (śmiech). Miałem szczęście do aktorów, czy to w Teatrze Wybrzeże, czy w naszym Teatrze Współczesnym, w wycieczkach po Warszawie, Krakowie, Łodzi czy prowincji.

Żyjemy w czasach, w których teatr ulega sporym zmianom - nie tylko pod względem spełnianej roli, ale i samej formy. Jakie są, pana zdaniem, perspektywy teatru?

- Nie wiem. Wiem tylko jedno: z całą pewnością nie umrze, bo uczy tego historia. Śmierć teatru ogłaszano milion razy, a wciąż nikomu nie udało się go złożyć do grobu. Na pewno jednak teatr przyszłości nie będzie miał wiele wspólnego np. z moimi przedstawieniami. Myślę, że nie będzie aktorskim teatrem. Sądzę też, iż nie będzie indywidualny a robiony przez grupy, jak przy badaniach naukowych. I nie wiem, czy to będzie dobre.

Jaki ma pan stosunek do teatru takich twórców, jak Augustynowicz, Jarzyna czy Warlikowski? Ciekawość? Sympatia?

- Nie widziałem wszystkiego, ale wiele ich przedstawień mnie przejęło - szczególnie Warlikowskiego. Anka Augustynowicz jest, moim zdaniem, nierówna, ma bardzo dobre przedstawienia i takie przechwalone. Cenię tych twórców, wysokie miejsce w teatralnej hierarchii słusznie im się należy.

Uznawany jest pan za specjalistę od Gombrowicza, ale wystawiał pan też innych wielkich: Białoszewskiego, Różewicza, Herberta, Schulza, Witkiewicza. Czy były wśród tych spektakli takie ważniejsze niż inne?

- Najważniejszy był Pleonazmus, mój teatr studencki, założony w latach 70. Może był mniej sławny niż Teatr Stu, Teatr Ósmego Dnia czy Teatr 77, ale w rywalizacji o różne nagrody zdarzało się nam ich pokonywać. Pleonazmus był najważniejszy, bo był doświadczeniem młodości, był inspirowany innym rodzajem przyjmowania energii, która docierała do człowieka z zewnątrz. Jak jest się młodym, to się ciekawiej odbiera świat - bez rutyny, bez naleciałości, bez doświadczenia. Później ma się mniej entuzjazmu do realiów i mniej - jak by to powiedział Białoszewski - współczucia dla każdego. W młodości jest taka bezczelność i arogancja - "co tam inni, ja jestem najważniejszy!". Doświadczenie kasuje tę wadę, ale równocześnie z nią kasuje ostrość i intensywność chłonięcia świata. Ja już nie mam takiego wsysania w siebie rzeczywistości, jaką miałem za czasów Pleonazmusa. Z późniejszej pracy szczególnie cenię sobie trzy spektakle: "Sklepy cynamonowe" Schulza w Teatrze Starym w Krakowie, "Donosy rzeczywistości" Białoszewskiego w Zielonej Górze i "Białe małżeństwo" Różewicza w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Od tego ostatniego przedstawienia zaczęła się moja znajomość z panem Tadeuszem, który uznał tę inscenizację jeśli nie za najbliższą w stosunku do jego tekstu, to przynajmniej za bliską ideału. Te inscenizacje śnią mi się czasem w nocy, było w nich najwięcej mojej radości.

Nie wymienia pan głośnego, zrealizowanego w Szczecinie "Czekając na Godota"?

- To tak do końca nie jest moje przedstawienie, dokończyłem je jedynie za Stanisława Hebanowskiego, mojego preceptora. Miałem ich trzech: Hebanowski, Hübner i Wyka. Nauczyłem się od nich bardzo, bardzo dużo o człowieku, o sztuce, o teatrze.

Dziękuję za rozmowę.

* * *

Ryszard Major (ur. w 1948 r. w Krakowie) - absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego (1971) i Wydziału Reżyserii Dramatu PWST w Warszawie (1975). Założyciel słynnego studenckiego Teatru Pleonazmus; po studiach reżyserskich - w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, w latach 1982-1990 dyrektor artystyczny Teatru Współczesnego w Szczecinie, inscenizował klasykę polską i obcą na wielu scenach w całym kraju. Obecnie związany z Teatrem Polskim w Szczecinie (w maju wystawił tu "Na czworakach" Tadeusza Różewicza).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji