Artykuły

Opera za trzy grosze

Polska opera, robiona obecnie siłami tych, którzy są na co dzień do dyspozycji, to atrapa. Utrzymywanie jej w takim stanie za pieniądze podatników jest kiepską operetką. Tak zwana misja kulturotwórcza śmieje się w niej najgłośniej - pisze Jacek Melchior w tygodniku Wprost.

Gdyby nie śpiewacy z zagranicy, polska opera przestałaby istnieć. Mariusz Treliński wraca z zagranicy na ratunek polskiej operze. Ale nawet Treliński nie poradzi na bezguście, jakie zapanowało na warszawskiej scenie narodowej. Najlepszym tego dowodem jest niedawna "Tosca", wytupana przez zazwyczaj spokojną stołeczną publiczność. "Toscę" dzieli przepaść od zrealizowanej przez Trelińskiego w Waszyngtonie inscenizacji opery "Andrea Chenier". Przepaść dzieli ją też od "Damy pikowej" Piotra Czajkowskiego - przygotowanej właśnie przez najlepszego polskiego reżysera operowego na scenie narodowej - a właściwie od jej berlińskiej wersji. W Berlinie w głównej roli Hermana wystąpił Placido Domingo. W Warszawie Hermana nie było wcale. Z partią tą walczył tenor, który się do niej nie nadaje, a w dodatku był chory, za co przeproszono widownię. To, co się stało, nie jest wcale wypadkiem przy pracy, ale wybuchem bomby z opóźnionym zapłonem.

Halka z łapanki

Premiera "Damy pikowej" jest rezultatem współpracy z operą w Berlinie i Niemcy mogli ją już obejrzeć. Warszawska wersja jest nieco ulepszona, a w dodatku przygotował ją muzycznie Kazimierz Kord, dyrygent, który rozumie dzieło Czajkowskiego jak mało kto. Przed laty poprowadził je z wielkim sukcesem w nowojorskiej Metropolitan Opera. Tandem Kord - Treliński gwarantuje światowy poziom, ale do pełni szczęścia potrzebni są jeszcze dobrzy śpiewacy.

Stało się polskim zwyczajem, że premiery śpiewają zagraniczni soliści, a potem dzieło długo nie wraca na afisz. Dla Bułgarki wystawiono ostatnio "Annę Bolenę" w Gdańsku, Białorusinka i Albańczyk śpiewali premierę warszawskiej "Toski", a Finka - "Salome" [na zdjęciu]. Z tenorami jest wręcz katastrofalnie. Michał Marzec (na światowym tle to bardzo średnia klasa) jeździ z Poznania do Łodzi i Warszawy, występując w trzech rolach, do których nie ma praktycznie zastępców. Niedawno główną partię męską w łódzkiej "Adrianie Lecouvreur" wykonał sam reżyser Tomasz Konina, bo solista zaniemógł, a sprowadzony ze Szczecina zastępca mógł tylko śpiewać z nut w kanale orkiestry. Nie ukończył też jubileuszowego przedstawienia "Halki" w stolicy wyraźnie zmęczony Tomasz Kuk - w drugim akcie w Jontka wcielił się kolega z zespołu, który miał opracowaną partię. Skądinąd w tym samym spektaklu Halkę śpiewała debiutantka, ponieważ nie ma obecnie w Polsce innej dobrej Halki.

Akademie bylejakości

Gdzie są następcy Paprockiego, Żylis-Gary, Lisowskiej, Zagórzanki czy Kłosińskiej? Talenty są, ale nie ma ich kto kształcić.

W akademiach muzycznych uczą głównie ludzie, którzy tego, robić nie powinni. W większości ci tak zwani nauczyciele śpiewu albo nigdy nigdzie nie śpiewali, albo życie zawodowe im się nie udało. A przecież wybitnych artystów mogą wykształcić tylko wybitni artyści. - Żeby miał kto śpiewać w operze, trzeba najpierw zrobić czystkę wśród pseudopedagogów i postawić na jakość, a nie na ilość. W akademii wystarczy troje pedagogów i sześcioro najzdolniejszych uczniów, a u nas wciąż działają kombinaty pochłaniające masę pieniędzy i nie daje to żadnych efektów - mówi Hanna Lisowska, jedna z największych europejskich śpiewaczek drugiej połowy XX wieku.

Młodzież opuszcza muzyczne uczelnie kompletnie nie przygotowana: podczas castingów na role, które odbywają się w niektórych naszych teatrach, nie ma kogo posłuchać. Absolwenci zwykle angażują się do chóru, choć do tego wystarczy szkoła średnia. Niektórzy zmieniają zawód. Nie ma co marzyć o studiach operowych, jakie działają choćby w Hamburgu czy Petersburgu. Z adeptami śpiewu pracują tam dyrygenci, akompaniatorzy i korepetytorzy wokalni. Nic dziwnego, że gdy któryś z młodych Polaków dostanie się do takiej szkoły, jak świetny tenor Piotr Beczała studiujący Zurychu, nie wraca nad Wisłę, lecz śpiewa w Londynie, Brukseli czy Berlinie.

Atrapa opery

Premiera "Damy pikowej" na scenie narodowej odbyła się z pompą. W wiodącej roli żeńskiej wystąpiła śpiewaczka z Mołdawii, a jako Hrabina - świetna Małgorzata Walewska. Jeśli nie pojawi się na naszej głównej scenie jakiś obcy tenor, kosztowny spektakl zostanie odłożony do lamusa. Podzieli los "Podróży do Reims" czy "Potępienia Fausta", które teoretycznie są w repertuarze, ale zobaczyć je można raz na rok. Trzeba się szybko zdecydować: zmienić szkolnictwo, by miał kto śpiewać, albo pozamykać wszystkie teatry operowe i na ich gruzach zorganizować jeden wielki - nie tylko z nazwy. Funkcjonowałby on tak jak najlepsze teatry operowe na świecie - tzw. stagione. Przedstawienia wystawia się w seriach kilkunastu spektakli. Obsada składa się z wybitnych solistów wybranych podczas przesłuchań. Po zakończeniu tury rozjeżdżają się oni do nowych zadań w innych teatrach. Znika konieczność utrzymywania stałego zespołu śpiewaków. Stagione jest tańsze i na pewno efektywniejsze artystycznie.

Polska opera, robiona obecnie siłami tych, którzy są na co dzień do dyspozycji, to atrapa. Utrzymywanie jej w takim stanie za pieniądze podatników jest kiepską operetką. Tak zwana misja kulturotwórcza śmieje się w niej najgłośniej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji