Artykuły

Tortura dusz i ciał

Nie jest łatwo w teatrze opowiadać brutalne historie z poczuciem humoru. Nie jest łatwo pokazać jak trudno kochać, jak łatwo nienawidzieć. Według Martina McDonagha tylko prawdziwa ciemność i czerń może wyzwolić blask serca.

Trylogia, z której pochodzi "Samotny zachód" napisana jest w konwencji realistycznej, w klimacie nie pozbawionym czarnego humoru makabreski rodem z filmów Tarantino i Woo. Opowiada o prowincjonalnej i pospolitej społeczności miasteczka na zachodnim wybrzeżu Irlandii, które wszakże spotkać można wszędzie. O skomplikowanych, pełnych brutalności i zawiści, wiecznych wzajemnych pretensjach, wypominaniach i złośliwościach w relacjach braci Colemana i Valene'a Connorów, ludzi żyjących jakby na krawędzi przeklętego świata. Głównym konfliktem dramatu jest brutalne starcie emocjonalne braci, którzy nie potrafią po śmierci ojca - dotychczasowego rozjemcy ich sporów - mieszkać pod jednym dachem. Niezwykle ważną postacią konfliktu jest ksiądz Welsh, którego frustracja wtrąciła w alkoholizm i świadomość bezcelowości swojej pracy wobec zachwiania norm moralnych i religijnych u wiernych. I to doprowadza go do desperackiego samobójstwa, bo nie wytrzymuje codziennej beznadziei, nienawiści, upodlenia i braku wartości. Wszystkie te stany bardzo wiarygodnie przedstawił w spektaklu Iwony Kempy, Jarosław Felczykowski.

McDonagh stara się jednak przekraczać granice konwencji, pierwszoplanowym czyniąc motyw psychicznego zdziczenia i moralnej degradacji człowieka. "Samotny zachód", ta opowieść o gwałtowności i przemocy, właśnie z nich czyni główny temat dramatu. To jednocześnie komedia bezustannie splatająca się z teatrem okrucieństwa, o tym jak lata zawiści i bezsilności zarazem, zbudowały wręcz kłębowisko prawdziwego stanu wojny i egzystencji bez celu, bez wartości, rozwibrowanej do granic możliwości z powodu nieumiejętności zbudowania więzi z drugim człowiekiem, znalezienia swojego miejsca w świecie, w rozpaczliwym poszukiwaniu choćby strzępów uczucia i własnej tożsamości.

Iwona Kempa, budując precyzyjnie na scenie atmosferę grozy jako strukturę porywającą autentyzmem, zadbała o zróżnicowanie postaci - samotnych ludzi wypchniętych poza nawias społeczeństwa. Zbudowała wspólnie ze scenografem,Tomaszem Polasikiem, zamknięty klaustrofobiczny świat, w którym jakakolwiek zmiana charakteru jest raczej niemożliwa, a o wolność, niezależność i indywidualność trzeba toczyć nieustającą walkę. Spektakl jest wyraźnie zdeterminowany pasją realizatorów w wykreowaniu precyzyjnego napięcia między bohaterami torturującymi swoje dusze i ciała. Na scenie widzimy szare pomieszczenie irlandzkiego domu, surowe kuchenne meble, niczym ołtarz, skrywające butelki bimbru i krucyfiks, niemy świadek wstrząsających wydarzeń.

Wszystko to wraz z odrapanymi fotelami, stołem i krzesłami wyznacza skończoność przestrzeni ludzi wyobcowanych i oddalonych. Ale tak naprawdę przestrzeń tego przedstawienia budowana jest słowem. To ono ją poszerza i nadaje jej nowy wymiar, dialogi krążące wciąż wokół tych samych spraw i tematów, tworzące również konstrukcję zamkniętą. Można odnieść wrażenie, że bohaterowie dramatu są w stanie wszelką metafizykę i systemy religijno-moralne przyłożyć do własnej miary, sprowadzić do formatu swojej rzeczywistości. Ale ta prostota i logika myślenia jest tylko pozorna. Postaci stworzone przez Sławomira Maciejewskiego (Coleman) i Pawła Tchórzelskiego (Yalene), jakże odległe od przeciętnych, to raczej demoniczne panopticum dziwolągów, jak powiedziała Iwona Kempa. To dwa różne typy osobowości i temperamentów stwarzające rozwibrowaną i gęstą od znaczeń spiralę nienawiści, która jednak w spektaklu Iwony Kempy nie przekreśla wiary i nadziei w przebaczenie. Zapewne czarny humor zawarty w utworze ułatwił wejście aktorom w postaci. Rola Sławomira Maciejewskiego to prawdziwa kreacja wystudiowana w każdym najmniejszym ruchu, geście, spojrzeniu, oraz każdej wypowiadanej frazie. Tej charyzmatycznej siły nie ma już rola Pawła Tchórzelskiego, może dlatego, że jest budowana bardziej technicznie niż od środka. Ale to w niczym nie umniejsza ogromnej prawdy psychologicznej jaka tkwi w postaci Valene'a.

Spektakl "Samotnego zachodu" Martina McDonagha, w reżyserii Iwony Kempy, to przedstawienie znakomite pod każdym względem, przede wszystkim w perfekcyjnym wyczuciu konstruowanych napięć i rytmów, w przejrzystej i zwartej formie, bez ani jednego fałszywego tonu i ani jednego niepotrzebnego elementu. A słowa zrezygnowanego Welsha - "Wydaje się, jakby Bóg nie miał żadnej jurysdykcji nad tym miastem" - na długo zapadają w pamięci widzów, tak samo jak myśl autora zawarta w programie do sztuki - "Ludzie powinni wyjść z teatru w takim samym nastroju jaki wywołuje koncert rockowy. Nie masz ochoty na dyskusje, tylko chcesz, żeby w tobie buzowało. Nienawidzę ludzi, którzy wszystko analizują. Sztuka powinna podniecać jak jazda kolejką górską w wesołym miasteczku".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji