Artykuły

Nadzieja na Fredrę

1. Wygląda na to, że spory o Fredrę, jakże niegdyś głośne, ucichły. Jakby ugruntowana świadomość faktu, że Fredro pisarzem wielkim był, odebrała naszym współczesnym ochotę do stawiania mu - i jego twórczości, i przy okazji sobie samym - pytań dodatkowych. Chyba tylko z pozoru niestosownych. O to, na przykład, jakim Fredro jest, jakim chcemy go widzieć, co dziś dla nas znaczy, jak go traktujemy. Pytań sprowadzających się do jednego podstawowego: jakiego Fredry dziś Polacy potrzebują.

Badacze literatury na ogół odwykli od stawiania takich pytań. Owszem, pilnują, aby dzieło Fredry było "wiecznie żywe", osłuchują je i opukują nadal uważnie. Od wielu różnych stron, także tych dawniej pomijanych, przy użyciu nowych metodologii. Niesprawiedliwością byłoby sądzić, że rozsiedli się w cieniu pomnikowej edycji Pism wszystkich i zapadli w drzemkę. Studia np. Mieczysława Inglota i Bohdana Zakrzewskiego przeczą takim podejrzeniom. Ale temperamenty fredrologów nie grają już tak jak kiedyś. Różnice zdań między nimi najczęściej pozostają ukryte pod grubą warstwą szczegółowych analiz. Nikomu nie przychodzi do głowy kruszyć kopii o Fredrę, wykłócać się publicznie o własne racje. W każdym razie w tym stylu - w wielkim stylu - w jakim brali się byli za łby Boy z prof. Kucharskim.

Letnią atmosferę wokół Fredry rozgrzał przed kilku laty Jarosław Marek Rymkiewicz. Jego esej - bijący zresztą i w polonistykę od pana Zagłoby, i w fredrologię od pana Boya - wywołał głosy zachwytu i polemiki. Wielu rodakom wielbiącym autora "Zemsty" miłością bezrefleksyjną z pewnością uprzytomnił, że o Fredrze warto myśleć. I to nie tylko w wąskich kategoriach "pol-realizmu" (jak Józef Mackiewicz nazwał kiedyś nadmiar patriotycznej emocji opłacany w naszej literaturze niedostatkiem prawdy życia). Ale także w kontekstach znacznie szerszych. Przekonał ów esej, że dociekanie prawdy o Fredrze może wyjść poza tradycyjnie przyjęty krąg antynomii romantyk-antyromantyk, humorysta-demaskator, realista-mitotwórca i że powinno prowadzić do określenia naszego własnego miejsca w kulturze. Pod piórem Rymkiewicza Fredro ożył, odmłodniał. Dylematy, które skłoniły go do słynnego zamilknięcia, nie straciły ważności i dziś. Przyczyny jego "złych humorów" okazały się nieobojętne dla współczesnego czytelnika. Co więcej, już po Pigoniu i Wyce, nowe furtki do majątku Fredry otworzył także Rymkiewicz teatrowi.

Nietrudno je było zauważyć. Ale, podobnie jak wiele poprzednich, teatr ów trop - wiodący przecież do faworyzowanego przezeń Gombrowicza - ominął bądź zlekceważył. Co było zresztą do przewidzenia. Bowiem jeśli słuszne jest przypuszczenie, że niezależnie od sentymentu, jakim go stale darzymy, Fredro się od nas systematycznie oddala, nie rozpala intelektualnych namiętności, nie skłania do zadawania pytań, to odpowiedzialność za ten stan rzeczy w dużej mierze ponosi właśnie teatr. Wystarczy przejrzeć kilka najpoważniejszych, wydanych ostatnio zbiorów recenzji teatralnych. Ich autorzy niemal wcale nie wspominają o Fredrze. Mimo że gra się go w Polsce na okrągło. I trudno im się dziwić. To, co na scenach najciekawsze, od dosyć dawna nie wiąże się z nazwiskiem autora "Dożywocia". Osiągnięcia Jerzego Kreczmara i Bohdana Korzeniewskiego broniących Fredry zażarcie należą do historii. Zygmunt Hubner po sukcesie "Zemsty" do Fredry nie wraca. Inscenizacje Kazimierza Dejmka wypadły poniżej oczekiwań. Do listy reżyserów, którzy w ostatnim czasie na serio zajmowali się Fredrą, da się dopisać jeszcze ledwie kilka nazwisk (m.in. Witolda Zatorskiego). Najzdolniejszych wśród młodych wydaje się ten autor obchodzić niewiele. Wytykanie zaś innym - nie tylko zresztą młodym - elementarnych błędów i ryzykownych pomysłów może w końcu znudzić najbardziej wytrwałego krytyka.

Znacie, to posłuchajcie. Jak długo bez zniechęcenia spowodowanego daremnością tego rodzaju wysiłków można ścigać aktorów deklamujących wiersz arcy-komedii drętwo, niewyraźnie i bez sensu? Scenografów zagracających rzekome saloniki świeżo malowanymi sprzętami? Reżyserów przefasonowujących Fredrę na przykład w stylu pop, tj. lokujących aktorów w wannie, na sianie albo inscenizujących westernowe widowiska o dzikich sarmatach ze wschodu? A należałoby jeszcze pamiętać o wielu spektaklach zupełnie nijakich, "lekturowych", odstręczających dziatwę od dalszych kontaków z autorem bajki o Pawle i Gawle.

Ponad pół wieku temu młody Jerzy Stempowski w eseju o Panu Jowialskim stwierdzał prowokacyjnie: ."w sto lat po ich napisaniu komedie Fredry są już więcej niż do połowy martwe". Dzisiaj zapewne nikt nie zaryzykowałby powiedzenia głośno czegoś podobnego. Ale wiele wskazuje na to - zwłaszcza spektakle - że po cichu także niejeden człowiek teatru zgodziłby się z tym zdaniem; wziąwszy je literalnie i nie przeczytawszy następnych. W tej sytuacji od Fredry na scenie nie należy pewnie domagać się zbyt wiele. Wolno jednak przynajmniej żądać tyle, by "starzał się" tam z godnością. By - skoro już uważa się go za najpoczciwszego z narodowych klasyków - pozwolono mu wieść w teatrze istotnie żywot klasyka poczciwego. Dopóki ktoś nie dowiedzie, że stary Fredro zasługuje na jeszcze więcej.

2. Warszawskie "Śluby panieńskie". Zapewne, nie jest to przedstawienie odkrywcze, nie ma zresztą tego rodzaju ambicji. Ani szczególnie wybitne. Jego niedoskonałości są dosyć wyraźne. Nie można przymknąć na nie oczu, nawet jeśli wolno przypuszczać, że wynikają z chwalebnych w gruncie rzeczy intencji realizatorów. Szczegółowe propozycje interpretacyjne nie idą w nim także - wbrew pozorom - daleko i budzą rozliczne opory. Jednak ma to przedstawienie swoją wagę. Na tle innych: inscenizacji klasyki - niebagatelną. Wyreżyserowane jest czysto, z kulturą teatralną, a do myślenia o Fredrze w teatrze usiłuje - z niepełnym, co prawda, powodzeniem - wprowadzić pewien ład. Albo ów ład -i zagubiony - przywrócić. Przypomina również, że Fredro na scenie to fredrowski język plus aktor. Co niby oczywiste, ale rzadko do końca uświadamiane.

Erwin Axer pisze w szkicu niedawno zamieszczonym w "Dialogu": "Reżyser myślący obiektywnie stara się uszanować tekst, który interpretuje. Bierze pod uwagę konstrukcję dramatyczną i materię słowną, które stara się zachować". W wypadku Fredry "obiektywizm" reżyserii, szacunek do tekstu wyraża się przede wszystkim troską o język, o wiersz. Zakłada namysł nad jego rolą i sposobem funkcjonowania w przedstawieniu.

W "Ślubach" Andrzeja Łapickiego wiersz jest na pierwszym planie. Współdecyduje o przyspieszeniach i zwolnieniach akcji. Wyznacza jej rytm. Wiersz jest tu mówiony - nie wypowiadany - z dbałością o jego brzmienie, melodię, ogólny wyraz. Nie opatruje się go - wbrew powszechnej modzie - cudzysłowem, nie demonstruje wobec niego dystansu. Działania aktorów - oszczędne i precyzyjne, naprawdę! - podporządkowane są toczącej się nieustannie rozmowie. Bo jest to nareszcie spektakl Fredry, w którym aktorzy ze sobą rozmawiają. Nie deklamują tekstu w stronę partnera, nie kokietują publiczności efektownymi skądinąd powiedzonkami czy transakcentacjami, nie czekają, aż wybrzmią poszczególne puenty. I to jest dobrze. Bywa jednak, że w ferworze konwersacji gubia treśc poszczególnych fraz, a nawet zdań. Czasem też odnosi się wrażenie, że do odbioru któregoś z fragmentów spektaklu wystarczyłaby "fonia", że skoro teatr zamienia się w słuchowisko, "wizję" można by z czystym sumieniem wyłączyć; tak dalece jest ukryta reżyseria. I wtedy dzieje się trochę gorzej.

Ale momenty takie nie zdarzają się często. Jest tu poza tym co oglądać. Warto choćby przyjrzeć się uważnie scenografii. Starannie zaprojektowanemu i wykonanemu wnętrzu saloniku z wyglądającymi solidnie biedermeierowskimi meblami, lekko stylizowanym, dobrym kostiumom i fryzurom pań. Praca Łucji Kossakowskiej zasługuje na uznanie, choć także dekoracji można to (zbyt obszerna) i owo (za jasno oświetlona) zarzucić.

Wreszcie aktorzy. O kierunku interpretacyjnym przesądza już obsada. Obsada zrywająca ze stereotypowymi wyobrażeniami na temat postaci. Zgodnie z nią Gustaw i Albin to dorośli mężczyźni, których wiek trafnie chyba określa nieco zmieniony urywek wierszyka Fredry:

Nie przelewki to, panie Dominiku!

Stajem obadwa na czwartym krzyżyku.

Nieodparty atut - tzw. urok młodości - tracą z rąk. Albin (Wojciech Alaborski) jest tępawym, krzepkim hreczkosiejem uderzającym w konkury do sąsiadów zza miedzy. Gustaw (Jan Englert) usiłuje przybierać minę młokosa i filuta. Jednak bez przekonania i (aktorskiego) powodzenia. Zdecydowanie lepiej czuje się w roli poskromiciela małej złośnicy Klary. Sukcesy odnosi jednak tym łatwiej, że Klara (Ewa Domańska) to zaledwie kapryśna dzierlatka i niesforna trzpiotka. W gruncie rzeczy jest, zdaje się, ten Gustaw osobą refleksyjną i nieco chłodną dla otoczenia. Jego sposób myślenia o świecie nieźle, być może, opisuje dalszy fragment cytowanego wiersza:

Znów dalej myślę, i myślę,

i myślę,

A gdy świat cały obiegnę,

okryślę,

Czy z sobą w zgodzie, czy się

z sobą kłócę,

Tam, skąd wyszedłem, tam

na koniec wrócę (...)

Zgodziłby się pewnie i z innym sceptycznym westchnieniem Fredry: "Ach mości księże proboszczu! Nie zawsze tam się włazi, gdzie się chce, ani też nie zawsze się nie włazi, gdzie się nie chce". Ale to tylko domysły. O tyle trzeba na nich polegać, że Gustaw, Englerta to w ogólności postać tajemnicza, trudna do rozgryzienia. Nie wiadomo nawet, czy rzeczywiście zakochuje się w Anieli, skoro do końca przedstawienia nie pozbywa się opanowanego tonu rezonera, stara się patrzeć na wszystko z dystansu. Więc już raczej wpada w zastawione przez nią sidła.

Anieli Joanny Szczepkowskiej nie łączy bowiem nic z "typowo polskim cielęciem" (jak chciał Boy). Jest wyraźnie starsza od Klary i z dawna przeznaczona do zamążpójścia. Z niezwykłym więc wdziękiem, ale i z trudem, tłumi pokusę wyzwolenia nagrodzonych emocji i tęsknot, których sensu i kierunku nie uświadamia sobie w pełni. Toteż krąży nieustannie po scenie. Porusza się lekko, posuwiście, niemal tanecznym krokiem. W pewnym określonym rytmie. Nieco innym od rytmu wiersza Fredry. Ale jakby z niego wywiedzionym i przenoszącym go w przestrzeń. Efekt jest intrygujący. Szkoda, tylko, że eksploatowany ponad miarę w końcu nuży. Niemniej rola Szczepkowskiej powinna się znaleźć w ciągle nie napisanej sensownie historii Fredry na scenie.

Wyróżnienia domagają się też pozostałe role. W mniejszym stopniu Dobrójska, w wykonaniu Anny Seniuk przypominająca raczej Podstolinę. I Jan Bogdana Baera zagrany gestem zbyt już może zamaszystym. Na pewno warto zwrócić uwagę na Jana Matyjaszkiewicza - Radosta, zgodnie z sugestią Stanisława Pigonia i Jerzego Leszczyńskiego smalącego z dobrym skutkiem cholewki do Pani Dobrójskiej.

O wnioski z tego przedstawienia wcale niełatwo. Ponieważ powinny dotyczyć przyszłości. Warszawskie "Śluby" dały bowiem nadzieję, że Fredrę można dla teatru odzyskać. Choć jej same jeszcze nie spełniły.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji