Artykuły

Od Czechowa do Gombrowicza

To już po raz jedenasty! Jak zawsze, Warszawskie Spotkania Teatralne stały się sensacją artystyczną grudniowego sezonu stolicy. Mają swoją wierną publiczność zwłaszcza wśród młodzieży, która gotowa jest noc spędzić w kolejce po bilety przed pierwszym otwarciem kasy. Cudów nie ma. Trzy (a w jednym wypadku dwa) przedstawienia nie mogą zaspokoić wszystkich chętnych. Stąd kwasy i rozczarowania.

Rozczarowania zresztą są też udziałem tej części publiczności, która dostała się do teatru. Zawsze na Spotkaniach trafiają się (dlaczego - któż to zgadnie?) przedstawienia słabe, a nawet bardzo słabe lub takie, które, okryte już zasłużoną sławą u siebie, na scenie stołecznej zawodzą (to czasem trudno jest przewidzieć). Ale te rozczarowania wynagradzają bestsellery, gwoździe sezonu i Spotkań. Czeka się na nie i wypatruje.

Na inaugurację ostatnich Spotkań poszła "Cyganeria warszawska" Adolfa Nowaczyńskiego z Teatru Wybrzeże z Gdańska. Sztuka napisana w roku 1911 przez utalentowanego, sprawnie władającego słowem autora, który później osławił się niechlubnie odrażającą publicystyką. Po raz pierwszy wystawiona po wojnie. Odgrzebana z archiwum literatury i otrzepana z kurzu zapomnienia przez Stanisława Hebanowskiego. Skomponowana z historii i plotki o warszawskim środowisku cyganerii artystycznej z połowy XIX wieku z odniesieniem do czasów młodopolszczyzny. Transponuje autentyczne postacie malarzy i poetów (wśród nich jest nawet Norwid) i osadza je w szeroko rozbudowanym tle obyczajowym. Trudno dziś przebrnąć w czytaniu przez tę ogromną sztukę-opowieść, przez jej poplątanie w najróżniejszych wątkach, przez słowolejstwo z nawałem kalamburów, czasem dowcipnych, ale w sumie męczących. Hebanowski nie tylko przebrnął ale i wykroił, odrzucając dwie trzecie tekstu, całkiem "normalną" sztukę, sensowną teatralnie. Powstała jakby polska wersja, w polskie stosunki przeniesiona, "Cyganerii" Murgera (znanej też z libretta opery Pucciniego). Uzbrojona problematyką stosunku życia i sztuki, demaskacją pustego gestu i frazesu, fałszywej pozy wieszczenia, niemożności działania skrywanej poza szumnymi słowami. Przedstawienie jest starannie wyreżyserowane, ładnie wydobywa nastrój poszczególnych scen, oszczędnie obchodzi się z kolorytem rodzajowym, ma bardzo piękną scenografię Mariana Kołodzieja i kilka w pełni udanych ról aktorskich.

Z Gdańska przenosimy się do Wrocławia. Teatr Współczesny przywiózł "Białe małżeństwo" Tadeusza Różewicza w reżyserii Kazimierza Brauna. To przedstawienie miało bardzo dobrą prasę we Wrocławiu. Stało się nawet tematem pracy magisterskiej przygotowywanej na tamtejszym uniwersytecie. Niestety nie mogę - i nie jestem w tym odosobniony - podzielić tego uznania. Braun pragnął dotrzeć do głębszych pokładów tej sztuki, która już drugi sezon świetnie bawi publiczność warszawską w Teatrze Małym. Nie wyszło mimo kilku udanych pomysłów inscenizacyjnie i może nawet trafnej koncepcji ogólnej. Nadmierna celebracja, przeciąganie pustych pauz, nieporadne aktorstwo zabiły to przedstawienie.

"Szkoła błaznów" Michel de Ghelderode'a z Teatru Nowego w Poznaniu budziła z góry zainteresowanie osobą reżysera, Conrada Drzewieckiego. Znakomity choreograf, twórca Polskiego Teatru Tańca po raz pierwszy zabrał się do reżyserowania w teatrze dramatycznym Nie ma się co dziwić, że w tym debiucie oparł się przede wszystkim na swoich doświadczeniach baletowych. Zresztą pantomima i taniec, procesje i ceremonie są bardzo ważnym elementem "Szkoły błaznów". Miał więc tu duże pole do popisu i skorzystał z tego. Skomponował całe przedstawienie w zrytmizowanym ruchu, rytmowi podporządkował gest aktorów i układ scen zbiorowych, stworzył spektakl o sugestywnym wyrazie. Do tego świetna malarsko scenografia Krzysztofa Pankiewicza, wykrzywiona grymasem potwornej groteski, zabarwiona trupią metaforyką doskonale przystaje do przedziwnego świata Ghelderode'a - demonicznego i realnego, uwikłanego w tragiczny taniec mdłości i śmierci. Także aktorzy stali tu na wysokości zadania.

Stary Teatr z Krakowa na kolejnych Spotkaniach Warszawskich odnosił triumfy. I tym razem reżysera i przedstawienie można było darzyć zaufaniem na kredyt. Pisano zresztą o nich wiele i bardzo dobrze. Jerzy Jarocki i "Wiśniowy sad" Czechowa. Tak się złożyło, że nie widziałem tego przedstawienia ani w Krakowie ani w Warszawie. Pozwolę więc sobie zacytować tu opinię o nim dobrej znawczyni Czechowa, Natalii Modzelewskiej ("Dialog" nr 11/1975): "Uwolniono Czechowa od balastu małego realizmu oraz od wszelkich odmian naturalizmu i dokumentacji obyczajowej - od tego, co było mu z gruntu obce, a co tak długo ciążyło nad jego inscenizacjami. Nic z rzeczy materialnych nie zamieniono tu w symbol, usunięto nawet sławetne gałęzie wiśni, zaglądające przez okna. Symbolikę zastąpiło lekkie odrealnienie każdej postaci - delikatne napomknięcie o przemijalności świata"... I jeszcze: sztuka w tym przedstawieniu "stała się wielobarwnym obrazem losów ludzkich, przez okoliczności splecionych w jeden węzeł; opowieścią o bezradności ludzkiej, o nie podjętych działaniach i nie spełnionych nadziejach, o biernym uleganiu biegowi zdarzeń, o goryczy rezygnacji, o trudności trwania i bólu odejścia". A więc duży sukces, także sukces Ewy Lassek w roli Raniewskiej.

Szczytowym momentem XI Warszawskich Spotkań Teatralnych była "Operetka" Witolda Gombrowicza (polska prapremiera) z Teatru Nowego w Łodzi w reżyserii Kazimierza Dejmka. To prawdziwa rozkosz oglądać tak świetnie, precyzyjne w każdym szczególe przedstawienie, mistrzowsko zrobione z zespołem, który przecież nie słynął z nadzwyczajnego aktorstwa. Ta "Operetka" zebrała już wiele nagród na festiwalu wrocławskim, w Warszawie wywołała zachwyt publiczności. Pochwały musieli wykrztusić nawet skądinąd niechętni reżyserowi i autorowi.

Gombrowicz dla pokazania "dramatu formy ludzkiej", który go niepokoił w całej twórczości, wybrał operetkę, jako formę najidealniej sztuczną i sztampową. Sam wyznał w "Rozmowach" z Dominique de Roux: "Rafą, o którą rozbijały się moje wysiłki, było, że styl operetkowy, bosko idiotyczny i doskonale sklerotyczny jak wszystkie monumentalne i skrystalizowane style nie toleruje niczego, co by się w nim nie mieściło bez reszty. W operetce postacie muszą być operetkowe do końca, świat operetkowy, mity operetkowe, a ja usiłowałem władować w nią za dużo. Dopiero więc gdym te treści zawarł w metaforach ściśle operetkowych, jak strój, rewia mód, wszystko bardziej składnie mi się zamknęło".

To prawda, ale tylko częściowa. Kiedy w sztuce Gombrowicza operetka w pewnym miejscu staje się szalona, kiedy wdziera się w nią wir i tragizm historii, konwencja utworu nie wytrzymuje tego ciężaru. W akcie trzecim coś się psuje. Teatr może to trochę poprawić, ale nie we wszystkim. W pierwotnym ujęciu w Teatrze Nowym akt ten się rozłaził, zwróciła na to uwagę krytyka. Dejmek również doszedł do tego przekonania i gruntownie go przerobił, wzmacniając pewne akcenty i inaczej je rozkładając. Przedstawienie na tym zyskało, mielizny sztuki w pewnej mierze zatarły się. Rzadki to przykład skromności, solidności i samokrytycyzmu reżysera i to w dziele, z którego nieprzeciętnych wartości i tak mógł być dumny.

Dejmek w "Operetce" raz jeszcze okazał się mistrzem w scenicznym kreowaniu stylu epoki i gatunku teatralnego. Z niezwykłą finezją i lekkością wydobył w słowie i ruchu jakby esencję "monumentalnego idiotyzmu operetkowego". Bez cienia przerysowania czy karykatury, z niezawodnym smakiem, znakomitym umuzycznieniem przedstawienia, prześmiesznym ustawieniem i wybornym prowadzeniem aktorów. To, co zrobili ze swych ról nasi dawni znajomi warszawscy, Mieczysław Voit jako zidiociały w arystokratyzmie Książę Himalaj i Andrzej Żarnecki jako roztaczający szarmy Hrabia Szarm - to są prawdziwe arcydzieła aktorskie. Ale i wszyscy inni działają jak w zegarku - niezawodnie i każdy w swojej funkcji.

Po wyczerpaniu superlatywów, co powiedzieć o scenografii (w operetce mówi się właściwie o "wystawie") Andrzeja Majewskiego, który wszystkie wspaniałości kiczu skupił w olśniewającej syntezie? No i muzyka Tomasza Kiesewettera, jeszcze jeden obiekt dla zachwytów. Świetnie wpada w pastiszowy ton operetki z belle epoque, roi się od przezabawnych dowcipów w analogiach i reminiscencjach, w przywoływaniu kilkutaktowych cytatów, w kontrastowych układach nastrojowych.

To wszystko składa się na dzieło doskonałe. Rzetelny teatr, o którym będzie się długo pamiętało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji