Artykuły

Na próby latam ze Szwecji

- Dzisiaj niełatwo mi wrócić do kina. Dla dojrzałych aktorek zawsze jest mniej ról, a w mojej kategorii wiekowej są wspaniałe koleżanki. Ale zachowuję pogodę ducha i nie mam kompleksów. Swoje zrobiłam, nie muszę nikomu niczego udowadniać - mówi MAŁGORZATA PIECZYŃSKA, aktorka dzieląca swój czas i karierę miedzy Polskę a Szwecję.

Rz: Mieszka pani w Sztokholmie od ponad 20 lat. Polubiła pani życie w Szwecji?

Małgorzata Pieczyńska: Bardzo. Szwecja kojarzy mi się ze spokojem, ekologią, komfortem pracy. Ale mam świadomość wyobcowania w tamtej kulturze. Znam Sztokholm doskonale, spaceruję po jego ulicach, załatwiam sprawy, robię zakupy, a jednak czuję się jak turystka. Czytam nazwy ulic i najczęściej nie jestem w stanie wyjaśnić sobie ich etymologii. Mówię po szwedzku, ale ciągle nie wyczuwam wielu subtelności tego języka.

A jak pani odnajduje się tam jako aktorka? Wystąpiła pani w kilku filmach, serialach, a nawet na scenie. Jak się gra w obcym języku?

- Trudno. Pracuję z dykcjonistką, która pomaga mi nie tylko ustawić brzmienie i melodię słów, lecz również wyjaśnia wiele niuansów szwedzkiej kultury. Za każdym razem, przygotowując się do roli, mam takie przeświadczenie: "To nie twoje, tak do końca tego nie rozumiesz".

No, ale próbuję. Szczególnie sobie cenię rolę w bardzo prestiżowym teatrze Orion w sztuce "Józef i jego bracia". Reżyserował Lars Rudolfsson, niezwykle ciekawy artysta, który nigdy chyba nie zrobił złego przedstawienia. Zagraliśmy około 100 spektakli.

Jak pani trafiła do tego projektu?

- Ktoś zadzwonił i zaprosił mnie na spotkanie. To było tuż przed Bożym Narodzeniem, pomyślałam więc, że chcą mi zaproponować rolę pastereczki w jakichś jasełkach, byłam zdecydowana odmówić. Ale kiedy podjechałam pod budynek Oriona, w oknie zobaczyłam Rudolfssona. Przy wejściu bileter spytał: "Czy ty nie jesteś przypadkiem umówiona z Larsem?". Niemal zdrętwiałam. To rzeczywiście on na mnie czekał. Od razu zaczął mówić o sztuce. Spytałam, czy mam powiedzieć coś o sobie. "Nie - uciął. - Wszystko o tobie wiem. Widziałem cię w Płaczącym ministrze. Czy chcesz w moim przedstawieniu zagrać główną rolę kobiecą, żonę Józefa?". Główną rolę! Zagrałabym u niego nawet epizod, bo spotkanie z nim jest bezcenne. I to naprawdę było niesamowite doświadczenie.

Co panią tak zachwyciło?

- Zapał tych ludzi. Wielkie gwiazdy, które nigdy na nic nie mają czasu, tutaj były niezmiernie zdyscyplinowane. Próby trwały cały dzień, odbywały się rano i wieczorem. Wszyscy mieli podobne gaże, uzależnione nie od swojej pozycji, lecz od wieku. Aktor grający mojego męża mówił, że za jeden spektakl w teatrze musicalowym zarabia tyle, ile w Orionie w miesiąc. Ale liczyły się prestiż i życiowa przygoda. Wszyscy byli fantastycznie przygotowani. Dzień w dzień widziałam na widowni dwie osoby, które przyglądały się próbom. Okazało się, że jedną z nich była wybitna szwedzka kostiumolożka. Uważała, że stroje może zaprojektować dopiero wówczas, gdy zobaczy, jak gramy. Chciała dostosować ubranie do naszych charakterów, temperamentów, ról. Myślałam, że wszystkich ubierze w podobne chałaty. A skąd! Każdy miał zupełnie inny strój. Mnie powiedziała: "Jesteś królową, musisz być uosobieniem luksusu. Jak byś się czuła w sukni z różowych norek? Do tego brylanty na szyi, klipsy z kwiatów i 40-karatowy diamentowy pierścień". Potem, kiedy wchodziłam na scenę, na widowni rozlegało się głośne "Au!".

Miała pani bardzo dobre recenzje. Czy po tym przedstawieniu przyszły inne propozycje?

- Głównie z telewizji, w której już wcześniej uczyłam się języka na planie "Płaczącego ministra". Sąsiadka nagrywała mi tekst na magnetofon, a ja wykuwałam go na pamięć i dalej pracowałam ze specjalistką od wymowy. W telewizji też się zresztą zetknęłam z podobną jak w teatrze dyscypliną. Nie było mowy o korzystaniu na planie ze scenopisu. Aktorzy przychodzili z nauczonym tekstem, z propozycjami. Nie do pomyślenia byłoby, a zdarza się to w Polsce, odwoływanie próby czy spóźnienie na plan. Coś, czego nie da się wytłumaczyć zabieganiem naszych kolegów. Kiedyś rzeczywiście, żeby zarobić, musieli pracować w kilku miejscach jednocześnie. Teraz w Polsce zarabia się pieniądze porównywalne może nie do amerykańskich, ale do europejskich.

Szwedzi są z tych gaż bardzo zadowoleni. Ale mają swoje kłopoty, bo w telewizji niewiele się dzieje. Szwedzkie telewizje kupują amerykańskie seriale, swoich w ogóle nie produkują. Zastąpiły je rozmaite reality show, w których ludzie śpiewają, tańczą, gonią się po lasach, rzucają w siebie truskawkami.

A teatr?

- Trzyma się nieźle. W Sztokholmie są tylko trzy teatry repertuarowe: Narodowy, miejski i rządowy. Ten ostatni przygotowuje spektakle, z którymi jeździ po całym kraju. W Szwecji mniejsze miasta nie mają własnych zespołów teatralnych, ale utrzymują specjalne budynki, do których przyjeżdżają zespoły na tyle spektakli, na ile chce przychodzić publiczność. Przywożą nie tylko rozrywkowy repertuar, lecz także dramatyczny. Poza tymi trzema teatrami o stałym składzie inne zespoły są tworzone na konkretne przedstawienia. Ja sama niedawno dostałam ciekawą propozycję teatralną. Niestety, musiałam odmówić. U nas aktor może robić wiele rzeczy naraz. Tam musi być do wyłącznej dyspozycji teatru przez cały okres prób i grania spektaklu dzień w dzień. A ostatnio biorę udział w kilku polskich projektach.

No, właśnie. Nigdy nie zerwała pani kontaktu z ojczyzną.

- Kocham Warszawę, nigdy nie zlikwidowałam swoich polskich spraw. Mam w Warszawie samochód i mieszkanie z kwiatkami w oknach.

Ostatnio przyjeżdża pani do kraju coraz częściej.

- Mogę sobie na to pozwolić. Mój syn podrósł, a ja wyznaję zasadę: do piątego roku życia chowaj dziecko jak księcia, od piątego do 15. jak niewolnika, potem traktuj je jak przyjaciela. Walczę o tę przyjaźń Victora nieustannie, a sztywny hol zlikwidowałam już dawno. Poczyniłam inwestycję w niego, teraz musi sam iść przez życie. Ja zaś mam więcej czasu dla siebie.

Ostatnio mogliśmy panią oglądać w kilku serialach i telenowelach, m.in. w "Pensjonacie pod Różą", "Kryminalnych", "Na dobre i na złe", "Na Wspólnej".

- To zwykle były epizody, które się trochę rozrosły. Nie mogłabym zapuścić korzeni na dłużej, bo jednak dom i męża mam w Sztokholmie. Ale myślę, że epizody są czasem nawet lepiej napisane niż role pierwszoplanowe.

Nie obawiała się pani zagrać w "Na Wspólnej" postaci negatywnej?

- Nie, choć potem się przekonałam, jak bardzo aktorów z telenowel utożsamia się z ich postaciami. "Na Wspólnej" ogląda 5 mln osób. Zdarzyło mi się, że ludzie w sklepie mówili: "Jak pani może być taka wredna... Czego pani chce od tej synowej?". W końcu poprosiłam scenarzystów, żeby moją bohaterkę trochę uładzili i uspokoili.

Teraz ma pani jakieś polskie projekty?

- W Teatrze Bajka jestem w próbach do spektaklu: "Zamknij oczy i myśl o Anglii". To rada, którą królowa Wiktoria dała córce przed nocą poślubną.

Mam nadzieję, że równie śmieszne będzie nasze przedstawienie. Gram je m.in. ze Stefanem Friedmannem, Lucyną Malec i Zdzisławem Wardejnem. Bardzo miło nam się razem pracuje. No i mam zawodowy pretekst do częstszych przyjazdów do Warszawy.

Powroty po latach zawsze bywają trudne. Wyjeżdżała pani z Polski jako gwiazda, po świetnych rolach w "Wiernej rzece", "Barytonie", "Jeziorze Bodeńskim". Nigdy pani nie żałowała, że wtedy nie poszła za ciosem?

- Niczego nie żałuję, stoję mocno na nogach. Postawiłam na rodzinę i się nie pomyliłam. Mam męża, na którego zawsze mogę liczyć, świetnego syna. Urządziłam sobie własny świat i czuję się szczęśliwa.

A jednak jako artystka coś pani straciła. Nie dojrzewała pani ze swoją publicznością, z reżyserami...

- To prawda. Dlatego dzisiaj niełatwo mi wrócić do kina. Dla dojrzałych aktorek zawsze jest mniej ról, a w mojej kategorii wiekowej są wspaniałe koleżanki. Bardzo trudno drugi raz wejść w ten układ. Ale zachowuję pogodę ducha i nie mam kompleksów. Swoje zrobiłam, nie muszę nikomu niczego udowadniać.

I nie tęskni pani za dużym ekranem? Dramatycznymi rolami?

- Bardzo tęsknię. Mam w sobie niespełnienie zawodowe. Zwłaszcza że czuję, iż na dużo mnie teraz stać. Mam świadomość, że jestem w bardzo dobrym okresie życia, silna fizycznie i psychicznie. Mam w sobie gotowość na nowe wyzwania.

Udział w "Tańcu na lodzie" był próbą przypomnienia się szerokiej publiczności??

- Nie myślałam o tym. Odmawiałam wielokrotnie, nie chciałam ryzykować kontuzji. Wreszcie producentka zaproponowała, żebym wyszła na lód z trenerką, to przynajmniej będę wiedziała, z czego rezygnuję.

Zrobiłam to i zakochałam się w jeździe. Zanim opuściłam lodowisko, wiedziałam, że w tym programie wystąpię.

Zaskoczyła pani widzów. W świecie, w którym wszyscy udają, że czas stanął albo wręcz się cofa...

- Tak, zegary chodzą w lewo...

Pani powtarzała: "Jestem starsza od najmłodszej uczestniczki programu o 30 lat. I wy, matki maturzystów i studentów, też tak możecie".

- Mam świetną kondycję psychofizyczną i nie muszę udawać 30-latki. Jak wspinałam się z synem w górach, na linach, to on wołał: "Zaczekaj, mamo, ty masz chyba ADHD". W Szwecji jeżdżę na panczenach po 40 - 50 kilometrów.

Uprawiam jogę. Jestem pogodzona ze sobą, mam poczucie wewnętrznej harmonii. A gdy widzę jakąś drobną zmarszczkę przy oczach czy ustach, myślę: "To moje lata, moje uśmiechy". Nie mam odruchu, żeby poprawiać swoją urodę.

No, ale co z filmem?

- Z Januszem Zaorskim cały czas coś planujemy, ale nie wszystko wychodzi. Mam też kilka innych propozycji, jednak w kryzysie różne produkcje są przesuwane albo wręcz upadają. Na razie zaczynam zdjęcia do pilotowego odcinka nowego serialu Polsatu.

Niektóre aktorki same sobie organizują pracę.

- To doskonała droga. Podziwiam determinację Krystyny Jandy. Ewa Kasprzyk, Małgorzata Zajączkowska też same zrobiły przedstawienia. Ja na razie się na to nie zdobyłam. Zwłaszcza że stale dzielę czas między Polskę a Szwecję.

Dzisiaj świat artystyczny się zmienił. Jak pani reaguje na paparazzich?

- Spływa to po mnie jak woda po kaczce, bo nie mam nic do ukrycia. Ktoś kiedyś przyszedł, żeby mi rano zrobić zdjęcia na jodze. Innym razem złapali mnie u jubilera. W "Fakcie" ukazało się moje zdjęcie z kieliszkiem u fryzjera. W tym kieliszku była woda z cytryną, ale w gazecie napisali: "Pije od rana", a tytuł brzmiał "Rzuciła męża i dziecko dla kariery".

Najbardziej rozśmieszyło to moją rodzinę.

Czy nigdy pani nie myśli o powrocie do Polski na stałe?

- Nie, bo nie nie może sobie na to pozwolić mój mąż. Zresztą ma to swoje dobre strony: żyje się tyle razy, ile zna się języków i ile się stworzyło domów. A samolot ze Sztokholmu do Warszawy leci półtorej godziny.

***

Małgorzata Pieczyńska

Wysoka, o oryginalnej urodzie, jeszcze jako studentka warszawskiej PWST zagrała główną rolę Salomei Brynickiej w filmie "Wierna rzeka" Tadeusza Chmielewskiego. Po studiach trafiła do zespołu stołecznego Teatru Powszechnego. Znakomite kinowe kreacje stworzyła w "Barytonie", "Jeziorze Bodeńskim" i "Piłkarskim pokerze" Janusza Zaorskiego. Była też tytułową "Komediantką" w filmie i serialu Jerzego Sztwiertni. W 1986 roku dostała Nagrodę im. Zbigniewa Cybulskiego.

Pod koniec lat 80. wyszła za mąż za Gabriela Wróblewskiego, biznesmena polskiego pochodzenia na stałe mieszkającego w Szwecji, i przeniosła się do Sztokholmu. Tam zagrała w kilku filmach, m.in. w "Płaczącym ministrze" Leifa Magnussona. Ale często wraca do Polski. Zagrała tu m.in. w "Pannie Nikt" Andrzeja Wajdy, "Graczach" Ryszarda Bugajskiego, "Ekstradycji" Wojciecha Wójcika, "Quo vadis" Jerzego Kawalerowicza. W epizodycznych rolach wystąpiła także w serialach telewizyjnych, np. "Na Wspólnej", "Na dobre i na złe", "Kopciuszek", "Kryminalni".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji