Światowa sensacja teatralna na 55 Exhibition Road
Tak zatytułował reporter teatralny "Daily Mail" swój półstronicowy artykuł o premierze sztuki Sołżenicyna "Świeca na wietrze" w Teatrze ZASP w "Ognisku Polskim" w Londynie. Jak już pisałam jest to jedna z dwóch sztuk teatralnych Sołżenicyna, nigdy nigdzie nie wystawiana i premiera jej w "Ognisku" jest prapremierą światową. Sołżenicyn i zainteresowanie świata zarówno jego twórczością jak i osobą czyni to wydarzenie teatralne rzeczywiście sensacją. Nie wiem czy wielu widzów poniedziałkowej premiery prasowej zdawało sobie z tego sprawę. Rzadko mamy okazję, aby jakieś emigracyjne osiągnięcie kulturalne zwróciło na nas oczy tubylców - myślę nie tylko o Wielkiej Brytanii, ale i o każdym innym kraju gdzie znajdują sit większe skupiska Polaków. Ta prapremiera światowa jest jednym z tych rzadkich momentów, że zarówno "55 Exhibition Road" jak i nasz emigracyjny Teatr ZASP-u wyszły na szeroki świat. Nie jest to może najważniejsza ambicja, ale w połączeniu z wagą każdej wypowiedzi Sołżenicyna jest to osiągnięcie mające swoją wielką wymowę i na pewno podnoszące prestiż naszej emigracyjnej społeczności.
Jest to niewątpliwa zasługa dyrektora teatru i reżysera przedstawienia Leopolda Kielanowskiego, że na tę inicjatywę się zdobył. Nosił się z tą myślą i opracowywał przedstawienie ponad rok - nasze trudne warunki teatralne nie pozwoliły na szybsze jej zrealizowanie. W serdecznej korespondencji z Sołżenicynem (oczywiście przebywającym już na Zachodzie) otrzymał od niego nie tylko zgodę na wystawienie sztuki, ale jego "błogosławieństwo" i życzenia powodzenia. Była nawet w listach mowa o tym, że autor przyjedzie na premierę, ale znając jego niechęć do udzielania się publicznie i absolutne zaabsorbowanie sprawami, którym oddał się bez reszty, nie można się dziwić, że się te zamierzenia nie zrealizowały.
A teraz zastanówmy się - poza samym ewenementem wystawienia "Świecy na wietrze" - co ona nowego przynosi. "Przesofistykowani" cynicy, tacy co to wszystko wiedzą i których nic już nie zadziwi ani nie wzruszy, powiedzą - nic rewelacyjnego. To prawda. Najlapidarniej ujęty morał sztuki mówi: szalony rozwój techniki i cywilizacji nie przyniósł ludzkości szczęścia. To jasne. Ale czy często o tym słyszymy? Czy wielu pisarzy potrafiło tak głęboko to przemyśleć i równie żarliwie zwrócić uwagę na niebezpieczeństwo jakie grozi ludzkości? Prawda Sołżenicyna w całej jego twórczości, we wszystkim co robi i wyznaje, tak jak i w tej sztuce jest prosta. Prosta, a więc dla niektórych naiwna - tak prosta i "naiwna", jak prawda apostołów, jak prawda, którą przynosi Mesjasz.
Nie streszczając akcji sztuki można powiedzieć, że jest to dialog pomiędzy przedstawicielami dwóch przeciwnych kierunków pojmowania życia. Bohater dramatu Alex i jego przyjaciel, towarzysz młodości i współwięzień obozu na dalekiej północy Filip są naukowcami, wybitnymi biologami i matematykami. Obaj wiedzą jak daleko mózg ludzki może dzisiaj zaprowadzić, jak niedługo natura ludzka nie będzie posiadała dla nauki tajemnic. Filip widzi w tym nieograniczone możliwości materialne, mogące stworzyć doskonałego człowieka i doskonałe społeczeństwo. Alex widzi w tym oszałamiającym postępie wiedzy i techniki zgubę człowieka. Człowiek gubi w nim swoją duszę, wartości wewnętrzne, gubi prosty cel i sens istnienia. Rozwój duchowy nie nadążą za rozwojem technicznym. Świat, jaki dziś tworzymy, jest światem konsumpcyjnym - im więcej mamy, tym więcej pożądamy. W tym morderczym wyścigu nie mamy czasu zatrzymać się, aby pomyśleć o sprawach zasadniczych i najważniejszych, jak życie i śmierć. Ważne jest to, powiada Alex, jak należy żyć, aby w chwili umierania nie odczuwać wyrzutów sumienia.
- Po co jest wiedza? Jaki jest jej cel? - pyta Alex.
- Całe bogactwo materialne ludzkości zostało stworzone przez postęp nauki - mówi Filip.
- Co nam daje to bogactwo? Czy ulepszyło człowieka? - pyta znowu Alex.
Bohater sztuki po dziesięciu latach obozu i dalszych pięciu latach samotni na dalekiej północy w przemyśliwaniach nad sensem życia dochodzi do drastycznych wniosków. Człowiekowi nic nie jest potrzebne z dóbr materialnych. Całe buty i gliniany kubek na wodę jest wystarczającym do życia stanem posiadania. W swoim wyrzeczeniu idzie może za daleko. Negacja przyjemności jaką daje kwiat ustawiony na stole ("wystarczy świadomość, że on jest") to może za dalekie skojarzenie z lękiem człowieka, że zostanie ujarzmiony przez komputery. Ale nie zapominajmy, że sztuka Sołżenicyna jest utworem spirytualistycznym, a Alex jest jest apostołem. Może potrzebne jest takie absolutne wyrzeczenie się wszystkiego, aby zatrzymać ludzkość na równi pochyłej, po której się toczy. Może lepiej jest wyrzec się nie tylko ingerencji maszyn w umysł i wolę człowieka, ale i wszelkich "chińskich i japońskich serwisów", niż doprowadzić do globalnej katastrofy, z której wydźwignięcie się potrwa tysiąclecia?
Sołżenicyn nie znajduje żadnej recepty ani nawet rady, jak zapobiec katastrofie zniszczenia wewnętrznych wartości człowieka, a co za tym idzie, musi iść - zniszczenie dzisiejszego świata. Celowo nie daje odpowiedzi w osobie Alexa.: I tu chyba rozmija się z nim jako ze swoim alter ego. Negacja do jakiej Alex doszedł nie może być wzorem dla nikogo. Alex ma lat czterdzieści, wielkie zdolności i wielkie sumienie, a grzęźnie w bezczynności.
- Jedna rzecz jest bolesna, druga bezużyteczna, trzecia nudzi do łez - powiada.
Powiedzenie to zbyt przypomina wypowiedzi hippisów i innych zbuntowanych przeciwko dzisiejszej rzeczywistości młodych ludzi, którzy oprócz negacji nie mają żadnego programu. Trzeba pamiętać, że Sołżenicyn pisał "Świecę na wietrze" piętnaście lat temu, odcięty od świata zachodniego. Alex nie jest hippisem, ma jeden program: przekazać następnym pokoleniom "drgającą świecę naszej duszy". Przyznaje przy tym, że "wiedza jest potrzebą nie tylko naszego intelektu, ale i naszej duszy".
Autor celowo nie umiejscawia akcji sztuki w żadnym określonym kraju. Nie tylko atmosfera, ale i realia nieomylne umieszczają ją jednak w Rosji. Dlatego też zadziwiło mnie u autora "Archipelagu Gułag" kilkakrotne powtarzanie, jakby usprawiedliwianie się byłego więźnia politycznego Alexa, że był więziony niewinnie, że został zrehabilitowany. Czy w ustroju sowieckim, jak i każdym innym ustroju policyjnym, trzeba być oficjalnie uniewinnionym, aby usprawiedliwić niesłuszność i cynizm wyroku? Czy współwięźniowie Sołżenicyna w "Archipelagu Gułag", odsiadujący wieloletnie wyroki, umierający z głodu, przepracowania, tortur - byli "winni", skoro nie przyznano im po pomyłki sądowej? Dlatego uspakaja Alexa fakt, że w jego przypadku nastąpiła omyłka sądowa i został zrehabilitowany, nawet jeżeli biograficznie pokrywa się to z wypadkiem Sołżenicyna?
A teraz o przedstawieniu. Ważność tego wydarzenia teatralnego była chyba silnym bodźcem dla jego wykonawców, by dali z siebie wszystko co mieli najlepszego. Sztukę, która w czytaniu nie wydaje się "teatralna", udało się reżyserowi przetworzyć w pełne napięcia przedstawienie. Scena w instytucie biocybernetycznym, przygotowywania do zabiegu stabilizującego chorą nerwowo Aldę, a szczególnie moment gdy przez megafon zdradzający grozę odbywającego się eksperymentu dochodzi jej głos - wstrząsa dreszczem widza. Nie chcę więcej mówić o poszczególnych scenach, bo nie chcę zdradzić za dużo treści sztuki, która obfituje w niespodzianki i zaskoczenia, które widz sam powinien dla siebie odnaleźć. Sensacją przedstawienia ("theatre coup") jest grająca Aldę Wiola Hola, młoda absolwentka Warsztatu Teatralnego ZASP-u. Od lat obserwujemy już ten pięknie rozwijający się talent. W roli biednej, udręczonej, słabszej niż najniklejsze stworzonko dziewczyny Wiola stworzyła - nie obawiam się tego powiedzieć - dojrzałą, porywającą kreację. Była wrażliwa, nerwowa. Jak w sejsmografie drgały w niej wszystkie przesuwające się nastroje postaci. Budziła litość, chwytała za serce. A potem, po "udanym" eksperymencie przeraziła swoją odmienioną osobowością: skamieniała, zmechanizowana, poruszała się po scenie jak robot ze sztucznie przylepionym uśmiechem. Dominowała nad sytuacją nawet wtedy, gdy nie wypowiadała ani jednego słowa.
Bohater sztuki Alex znalazł w Marianie Gamskim doskonałego odtwórcę. 0 tym utalentowanym aktorze z kraju pisałam parę tygodni temu w "Tygodniu Polskim". Nie wiem czy jest on rzeczywiście podobny do Sołżenicyna, ale emanował z niego klimat, jaki wyczuwamy, że musi emanować z tego wspaniałego pisarza i człowieka. Gamski rolę swą przyciszył, w wyrazistej jego twarzy i świetnie przemyślanych ruchach przekazywał postać Alexa tak jak ją ujął autor: zapatrzony w siebie, przerażony światem jaki zastał po piętnastu latach samotni, zagubiony, szukający prawdy. Coraz dalszy od jej znalezienia, coraz bardziej wycofujący się z życia - aż do granic ąbnegacji. I on wzruszał. Partnerował mu z dobrze obmyśloną kontrastowością - zacząwszy od zdrowej opalenizny przystojnego byczka, tryskającego aktywnością i "jole de vivre" - Robert Oleksowicz jako Filip, który też przeszedł lata obozu, też przez dziewięć lat miał czas i możność zastanowienia się nad sensem istnienia - i wyszedł z tych doświadczeń diametralnie inny niż Alex. Zdolny naukowiec, ambitny karierowicz, szukający sukcesu na każdym polu - nie waha się zaprzedać tym siłom, które wycięły mu kiedyś te dziewięć lat życia. Wszystko to dla wiedzy, dla postępu. I dla osobistego sukcesu. Całą tę osobowość świetnie przekazał Oleksowicz.
Roman Ratschka gra profesora Craiga, ojca Aldy. Jak czytelnicy "Tygodnia Polskiego" wiedzą, jest to mój ulubiony aktor. W tej roli był bardzo dobry w końcowej scenie z córką. W pierwszej scenie natomiast odbijał może charakterystyką sylwetki od ściszonego zapatrzonego w siebie Alexa. Może zbyt narzucająco przekazał postać uległego materialistycznym potrzebom i gustom artysty-muzyka. Żonę jego, Tillie, gra Zofia Conrad. Jest to rola na wskroś charakterystyczna. Tillie jest nieinteligentna, powierzchowna chwytająca życie, pełna pretensji i ambicji, bez skrupułów, wulgarna. Taka była Zofia Conrad i może jeszcze wszystkiego trochę więcej. Rula Łubieńska Anna dała przyjemną i przekonywającą sylwetkę magistra biocybernetyki i kochanki Filipa. Na cybernetyka za ładna. Jako przyjaciółka Filipa potwierdza jego pełny sukces życiowy.
W sztuce występuje jeszcze jedna postać, (oprócz Tillie), która nie ma nic wspólnego ani z muzyką ani z nauką, ani z poszukiwaniem sensu istnienia. Jest nią Generał. Gra go Zbigniew Yourievski. Obwieszony paroma rzędami medali (podobno historycznie odtworzonymi) jest bardzo śmieszny - nie tylko wtedy, gdy całuje paniom rączki, ale i wtedy, gdy wygłasza wcale nie śmieszne stwierdzenia ("Jesteśmy za demokracją, ale bez silnej ręki nie jest ona możliwa").
Michał Kiersnowski gra jeszcze jednego cybernetyka. Stworzył ciepłą i sympatyczną postać naukowca walczącego z trudnościami - zbyt sympatyczną chyba jak na groźną specjalność jaką sobie wybrał. Doktora Sinbara gra Jan Murzynowski. Jak zwykle wysoki, przystojny i sympatyczny. I chyba swobodniejszy na scenie niż w poprzednich rolach.
W przedstawieniu bierze udział jeszcze kilku przedstawicieli młodego narybku aktorskiego ZASP-u: Roman Kisiel, Bogusław Kucharek i najmłodszy, Janek Szymanowski. Kisiel i Kucharek grają pracowników naukowych w instytucie - Kucharek jako sympatyczny Kabima pochodzi z biednego kraju w Afryce środkowej i jest chyba za czarny, za kudłaty i za mało murzyński. Jacek Szymanowski (Jim) ma mieć lat osiemnaście. Wydaje mi się, że gra raczej chłopca czternastoletniego. Jaki to osiemnastoletni młodzieniec pokazuje język za plecami papy, albo bawi się piłką w pokoju? Może się zresztą nie znam na przedstawicielach tego rocznika.
Janina Jakóbówna (ciotka Krystyna) pokazuje się tylko raz w przejmującej scenie, gdy przychodzi zapalić gromnicę i odczytuje z Ewangelii najważniejsze dla autora sztuki przekazanie: "Bacz tedy, aby światło, które jest w tobie, nie było ciemnością".
Tak jak wspomniałam, wszyscy, cały zespół, reżyser, aktorzy, scenografowie - dali ze siebie wszystko co najlepsze. To samo odnosi się właśnie i do scenografii - niesłychanie wymownej i interesującej. Jerzy Stocki prostymi białymi blokami, przedziwnymi maskami, groźnie wyglądającymi instrumentami czy aparatami, gałęzią, plastykową szmatą przekazał metaforę poetycką sztuki. Ten rodzaj realizacji nazywa on "assamblażem" - jest to połączenia elementów obcych, które dopiero w zestawieniu z sobą dają ładunek ludzkich przeżyć.
Pełna wyrazu i treści jest postać świętego Sebastiana - przebitego strzałami, z ustami zakneblowanymi sowiecką "Prawdą", z wmontowanym w ciało egzemplarzem "Cancer Word" Sołżenicyna.
W scenografii współpracował ze Stockim Jan Smosarski, który zorganizował nie łatwą scenę "Ogniska". Tak ważnymi w tym przedstawieniu światłami operował Feliks Stawiński. Nie wiemy kto operował niesłychanie ważnymi i świetnymi efektami dźwiękowymi i muzycznymi. Wiemy z programu, że na wiolonczeli grał Andrzej Dudek. Za duży zespół, abym mogła wymienić resztę. Mam nadzieję, że niewymienieni się nie obrażą.
Dr Kielanowski dokonał omal cudu, aby na naszej małej scence, operując trzynastoma postaciami, w sztuce trudnej dać przedstawienie tak pełnowartościowe i tak wiernie przekazujące ,,message" autora.
Parę dni temu zapytał mnie ktoś jaki jest właściwie wydźwięk tej sztuki: pesymistyczny czy optymistyczny. Nasuwają się w odpowiedzi słowa Gołdy Meyer, wypowiedziane w tym samym tygodniu w wywiadzie telewizyjnym. Parafrazując je odpowiedziałabym: "Pesymizm to jest luksus . na jaki ludzkość dzisiaj nie może sobie pozwolić".