Duży dramat w małym domku
Kiedy patrzyłem na ten "Domek" Rittnera, wystawiony przez Teatr Polski ZASP, zamyśliłem się przez chwilę nad tym, jak niewielu jest pisarzy dwujęzycznych. Przybyszewski, którego wiersze brzmią piękniej po niemiecku niż po polsku, amerykańsko-francuski Julien Green, a z osobistych znajomych Jerzy Pietrkiewicz. Tadeusz Rittner pisał swoje sztuki, powieści i nowele przeważnie w dwóch wersjach; niemieckiej - chciałoby się powiedzieć austriackiej - i polskiej. I kto wie, czy nie w tej konieczności trafienia do wyobraźni dwóch różnych grup odbiorców nie należy szukać sprawności jego dialogu. Bo to trzeba zaraz na początku powiedzieć: największym walorem sztuki "W małym domku", opartej na prostym, prawie banalnym koncepcie, są doskonale skrojone dla potrzeb sceny dialogi. Duszna atmosfera małego miasta, XIX-wieczna hipokryzja, kompleksy i urazy - to wszystko już było, jest i będzie. Ale Rittner ma wyjątkowy dar operowania skrótem, kiedy pokazuje nastroje i rozstroje. Co za ułatwienie dla reżysera i dobrych aktorów.
Rzecz jest trochę "skandynawska" w tym sensie, że napisana właściwie na dwie role. Inne postacie spełniają w znacznym stopniu zadania rekwizytów. I tak, w rytmie na 2, trzeba tę tragikomedię przedstawiać. Dla teatru emigracyjnego z jego ograniczonymi możliwościami, sztuki tego wymiaru to prawdziwy skarb. Czy tylko dla emigracyjnego zresztą? Tę samą metodę stosuje Pinter i wielu innych.
A więc dwie osoby: ona, kobieta - dziecko zgubione w niedobrym świecie ludzi dorosłych; i on - tzw. mocny człowiek, dominujący, pewny siebie, z takich co to nigdy się nie mylą i nigdy nie robią błędów. Koszmar, jak mówi czasem Stanisław Baliński. Podpory społeczeństwa, by użyć ironicznego tytułu dramatu Ibsena. Tak zagrał doktora - burmistrza Witold Schejbal, który ostatnio bardzo rozszerzył zakres swych możliwości aktorskich. Mam tylko jedno zastrzeżenie: ten doktor z "Małego domku" powinien być chwilami bardziej czarujący; bo to jednak nie jest piekielny kapitan w "Tańcu śmierci" Strindberga.
Świetną kreację dała nam Krystyna Podleska. Wydaje mi się, że talent tej młodej aktorki polega przede wszystkim na wyjątkowej zdolności przemieniania się. Nie tak dawno widziałem ją w dwóch przeciwstawnych rolach: Polki z kraju w farsie Balińskiego i Polki z Anglii na obozie studenckim w Polsce, w ciekawym fiknie Zanussiego "Barwy ochronne". W sztuce Rittnera metamorfozy te następują tak szybko, że przy gorszej grze nie moglibyśmy w nie uwierzyć.
Na dowód, jak wiele zależy tu od dwojga aktorów mogę się powołać na recenzję Grzymały - Siedleckiego z r. 1934, kiedy "Mały domek" wystawiono w warszawskim Teatrze Kameralnym. Gani on Mirę Zimińską za brak spontaniczności w nagłej przemianie pod obuchem szalonej miłości (a przecież Zimińska była zawsze aktorką żywiołową). Zachwyca się za to Adwentowiczem, pisząc że w jego ujęciu postać doktora nabiera szekspirowskich wymiarów.
W tegorocznym przedstawieniu londyńskim, w 44 lata później, role drugiego planu obsadzone są przez aktorów młodych, albo bardzo młodych. Dobrą sylwetkę stworzył Zbigniew Yourievski jako sędzia pełen zakłamania, ale i czegoś więcej. Sędzinę hipochondryczkę dobrze zagrała Hanna Wąsik. Ma swój przejmujący moment Danuta Michniewicz, kiedy w ostatniej scenie prosi odrzucanego wielokrotnie adoratora, by ją zabrał z tego strasznego domku. Przekonywająco rozmazany był Bogusław Kucharek w partii nieszczęsnego wielbiciela. Nie wierzę tylko, by w galicyjskim miasteczku nauczyciel mógł przychodzić z wizytą, bez krawata. Swobodny był Jerzy Płaczek w niewielkiej rólce aptekarza. Roman Kisiel - za mało cyniczny w swej postaci Don Juana formatu kieszonkowego. I wreszcie, najmłodsza z całego zespołu Wanda Lissowska pokazała dużą werwę w początkowej scenie sprzeczki z panią domu.
Była to zresztą - moim zdaniem - najlepiej wyreżyserowana scena tego przedstawienia. Kobiety przekrzykują się najpierw, wpadają sobie nawzajem w środek kwestii nie kończąc zdań; a potem jakby nagle pojęły, jak są do siebie podobne, choć jedna jest panią doktorową, a druga służącą. Nie przekonała mnie natomiast scena przy stole, potraktowana zbyt mechanicznie. Pamiętam, jak ciekawie ujęła coś podobnego Olga Żeromska w "Długim obiedzie świątecznym" Wildera, w teatrze Pro Arte. Trzeba jednak z największym uznaniem podkreślić że reżyserka "Małego domku", Maryna Buchwaldowa, potrafiła w pełni oddać uniwersalną i chyba wieczną atmosferę takich miejsc i środowisk. Wypisz, wymaluj - pomyślałem sobie wspominając imieninowe przyjęcie z mrożonym Chambertin pod śledzia w śmietanie. Więc to byt dobry teatr.