Artykuły

Chiński ogrom

- Na scenę wyszło 1500 statystów: każdy z tych ludzi został zaangażowany do jednorazowego występu gdzieś w tle, a potem czekał za kulisami na to, żeby się ukłonić w finale - o podróży do Chin mówi FILIP BAJON.

Wszystko się zglobalizowało - tragicznie pokazało to ostatnio tsunami: prócz mieszkańców południowo-wschodniej Azji fala pochłonęła turystów z różnych stron świata, którzy leżeli sobie pod identycznymi parasolami, na takich samych łóżeczkach, popijając podobne drinki... Z Filipem Bajonem rozmawia Jarosław Mikołajewski.

Po co polski reżyser pojechał do Chin?

Teraz czy w '95?

A był jakiś '95?

Był - w '95 polski reżyser pojechał tam jako aktor, do Szanghaju. I od razu miał okazję się przekonać o ogromie chińskiej przestrzeni. Był listopad, siedzieliśmy na widowni wielkiego amfiteatru pod gołym niebem i oglądaliśmy "Wiele hałasu o nic".

Przepraszam, nic nie rozumiem. Jaki aktor, jacy my, jaki hałas?

W '95 roku zagrałem w filmie produkcji niemiecko-austriacko-chińskiej "Shanghai Hotel" - rola ta była swoistą rekompensatą, ponieważ napisałem do tego filmu scenariusz i sam miałem go reżyserować, ale jako polski reżyser miałem wówczas pewne trudności z przebiciem się do zachodniej produkcji. Tak czy inaczej, jako aktor razem z takimi gwiazdami jak Annie Girardot czy Elliott Gould zostałem zaproszony na promocję filmu, a przy okazji - na inscenizację "Wiele hałasu o nic" Szekspira w wielkim amfiteatrze w centrum Szanghaju. I tu możemy wrócić do chińskiego ogromu. Otóż za sceną znajdowała się rzeka i podczas spektaklu widziałem, jak zza tej rzeki w stronę sceny przez cały czas jadą jacyś ludzie na rowerach. Zupełnie nie mogłem skupić się na przedstawieniu, bo męczyło mnie pytanie, gdzie ci ludzie giną. Próbowałem się domyślać, że pod rzeką jest tunel, że oni wjeżdżają do niego, wracają i znowu jadą w naszym kierunku. I zrozumiałem dopiero na samym końcu, kiedy na scenę wyszło 1500 statystów: każdy z tych ludzi został zaangażowany do jednorazowego występu gdzieś w tle, a potem czekał za kulisami na to, żeby się ukłonić w finale.

W 2004 roku też grałeś w Chinach aktora?

Nie, w 2004 pojechałem do Chin jako reżyser - z delegacją polskich filmowców na pokaz kilku filmów, w tym mojego "Przedwiośnia". Już nie w Szanghaju, tylko w Pekinie, Czengdu i Tiencin.

Czy od '95 Chiny bardzo się zglobalizowały?

Wszystko się zglobalizowało - tragicznie pokazało to ostatnio tsunami: prócz mieszkańców południowo-wschodniej Azji fala pochłonęła turystów z różnych stron świata, którzy leżeli sobie pod identycznymi parasolami, na takich samych łóżeczkach, popijając podobne drinki... Zglobalizowały się również Chiny.

Kiedy słyszę, że zglobalizowały się Chiny, to rozumiem to tak, że gdybym nie wiedział, że jestem w Pekinie, tobym myślał, że jestem w Nowym Jorku.

I właśnie tak jest. W dodatku w Nowym Jorku jest mnóstwo napisów chińskich, a w Pekinie - angielskich. Dziesięć lat temu w Szanghaju nie widziało się liter łacińskich. Jeżdżenie metrem było piekielnie trudne, bo trzeba było nauczyć się znaków na pamięć, żeby wiedzieć, na której stacji wysiąść. Co ciekawe, oprócz napisów angielskojęzycznych widziałem też napisy rosyjskie, zwłaszcza w dzielnicy, w której mieszczą się rosyjskie przedstawicielstwa i ambasada, która wygląda jak przeniesiony fragment Moskwy. Podobne do nowojorskich są również wieżowce, które na całym świecie wyglądają jak "Titanic" przed zderzeniem z górą lodową. Wymodelowany wielki dziób, opływowe kształty... Pekin to wielkie morze takich "Titaniców". Morze i pole budowy - pracują przy nich po 24 godziny na dobę.

Nowy Jork, centrum demokracji, i Pekin, synonim dyktatury, wyglądają dzisiaj tak samo?

Podobnie. I choć wiem co nieco o stosunku władz chińskich do praw człowieka, to nie miałem wrażenia, że jestem w państwie totalitarnym. Widziałem tylko pewne sygnały, które świadczyły, że Chińczycy są społeczeństwem mocno przećwiczonym. W tym samym czasie co my w Pekinie był Putin. I kiedy miał złożyć wieniec na Tiananmen, w 15 minut plac się opróżnił, choć nikt w sposób widoczny nikogo do tego nie wzywał. Wydawało się, że ludzie są posłuszni nie tyle rozkazom, ile umownym znakom. Jako znak dyktatury odebrałem również stojących nieruchomo żołnierzy. Wszędzie pulsuje tłum, ruchliwy i głośny, a w niektórych miejscach jak pomniki stoją żołnierze - to robi silne wrażenie. Ci żołnierze skojarzyli mi się z obrazem Konstatnina Wiałowa z lat 20., który widziałem na wystawie "Warszawa - Moskwa/Moskwa - Warszawa". Stoi tam ogromny milicjant w czarnym mundurze, z czerwoną czapką, czerwoną pałą i czerwoną kaburą, a u jego stóp przejeżdżają burżuazyjne samochodziki kapitalistów. Jest w tym coś z demonstracji. Demonstracji siły.

Czy mogłeś się poruszać po Chinach, jak chciałeś?

Tak, ale nie miałem czasu na włóczęgi. Kiedy pojechaliśmy do Czengdu, do szkoły filmowej, spotkaliśmy się z młodymi ludźmi, którzy stawiali odważne, niecenzurowane chyba pytania. Znakiem dyktatury była ceremonialność - czerwone bannery z napisami "Witamy artystów z Polski", muzyka Chopina, którą puścili na wejście, przemówienia, pozycja przy stole uzależniona od funkcji i miejsca w hierarchii.

Czy ktoś taki jak ja, kto do Pekinu pewnie nie poleci - choćby dlatego, że boi się latać - może dowiedzieć się czegoś o Chinach z filmów?

Z chińskich raczej nie, chińskie kino tworzone jest przeważnie pod gust zachodni. A co do filmów zachodnich, to widziałem tylko jeden film, który pokazał mi coś naprawdę ważnego, właściwie wyjaśnił mi, czym była rewolucja kulturalna. To "From Mozart to Mao" - nagrodzony Oscarem dokument Allana Millera, którego ekipa jako pierwsza została tam wpuszczona po rewolucji i filmowała koncerty Izaaka Sterna. Jest tam taki fragment, w którym Stern robi przesłuchania i w pewnej chwili mówi rzecz porażającą: "Kiedy przesłuchuję dziewczynkę siedmio- czy ośmioletnią, to widzę w niej wielki talent i czuję, że ten talent się rozwinie. Kiedy przesłuchuję dziewczynę, która ma lat 17, gra gorzej. Poprawnie, ale zupełnie bez ducha. Co się z nią stało pomiędzy ósmym a 17. rokiem życia?". Ja zadawałem sobie podobne pytanie - nie o ludzi, których nie miałem okazji tak głęboko poznawać, lecz o zabytki. Kiedy jesteś we Florencji, zabytkiem jest całe miasto. Kiedy jesteś w Pekinie, przechodzisz od zabytku do zabytku przez nowe dzielnice. Pytam: co się stało ze zwykłymi starymi domami? Na to pytanie można sobie odpowiedzieć w Szanghaju, widząc, jak w piękną, XIX-wieczną dzielnicę coraz głębiej wdziera się nowe miasto. Fizycznie czułem, jak ona się kurczy. Możliwe, że dziś już jej nie ma. Oby była.

Filip Bajon [na zdjęciu], ur. 1947 r., reżyser filmowy (nazywany z przymrużeniem oka "Fellinim z Poznania") i teatralny, scenarzysta filmowy, prozaik. Z wykształcenia prawnik. Jego debiut kinowy "Aria dla atlety" ('79), opowieść o XIX-w. zapaśniku występującym w cyrku, przyniosła mu od razu sławę. Nakręcił też m.in.: "Bal na dworcu w Koluszkach" ('89) - portret Polaków u schyłku PRL-u, "Magnata", "Poznań '56" - film o walkach robotników z Zakładów Cegielskiego, "Przedwiośnie". (red.)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji