Artykuły

Merimee po raz drugi

POLSKIE dzieje sceniczne "Teatru Klary Gazul" Prospera Merimee, zaczęły się dopiero w roku 1955 w po­znańskim Teatrze Satyry. Wystawiona wówczas "Karoca św. sakramentów" była swego rodzaju ewenementem: zjadliwa komedyjka zaskoczyła publiczność ostrym i wymownym ak­centem antyklerykalnym i antyfeudalnym. Później sięgnęły po "nowo odkrytego" autora i inne sceny. Warszawski Teatr Współczesny przygotował jesz­cze w tym samym roku pod reżyserią Michała Meliny wy­borne widowisko z udziałem Ireny Eichlerówny, a w na­stępnych latach Katowice i Łódź również włączyły do swego repertuaru owo niecodzien­ne zjawisko, jakim w historii europejskiego dramatu jest "Teatr Klary Gazul".

Tak tedy poznański Teatr Satyry po kilkuletnich zmaga­niach repertuarowych, po ar­tystycznych sukcesach i po­rażkach, w poszukiwaniu wła­snej, określonej nazwą linii, trafił znowu do punktu wyj­ścia. I jeżeli dawniej każda ciekawa próba znalezienia oryginalnej koncepcji teatru, in­nej od pozostałych scen po­znańskich, spotkała się z uzna­niem, to ostatnie lata były ra­czej dla Teatru Satyry okre­sem dość dziwnie pojętego eklektyzmu repertuarowego, niewiele odbiegającego od przeciętności. Zatem ostatnia pre­miera - "Kobieta jest dia­błem" - chociaż być może nie jest rewelacją repertuaro­wą, nie budzi przecież wątpli­wości co do tego, że mamy do czynienia z pozycją wysoce wartościową, celną i interesu­jącą dla realizatorów.

Ze zbioru "Teatr Klary Ga­zul" wybrano trzy utwory: "Kobieta jest diabłem", "Niebo i piekło" oraz "Afrykańską miłość". O ile dwa pierwsze powiązane są jakąś ideą prze­wodnią, to ostatni niewiele ma wspólnego z poprzednimi, gdy chodzi o treściowe powiązania, a właściwie osłabia tylko ca­łość swoją odmienną tematy­ką, klimatem i scenicznym sztafażem. Szkoda, że nie uwzględniono w to miejsce in­nej sztuki, zbliżonej problema­tyką i ciekawszej, mianowicie "Sposobności".

Wydaje się, że w przedstawieniu poznańskim je­dynie scenografowi, Zbignie­wowi Bednarowiczowi udało się wytworzyć atmosferę bli­ską teatrowi Merimee. Scena cała zabudowana czarnym tłem, na którym lekko zaryso­wywały się jasne kontury (metalowe pręty), znacząc miejsce akcji dyskretnie a przecież su­gestywnie narzuca widzom klimat spektaklu, jakiś ton ascetyczny, surowy, niepoko­jący. Niestety, już "Afrykań­ska miłość" nie mieściła się w tej "spokojnej" koncepcji sce­nograficznej. Dekoracja pozwoliła też Bednarowiczowi na efektowne i plastyczne podkre­ślenie kostiumów.

Natomiast Barbara Bormann, reżyser przedstawienia, miała już więcej trudności z ustala­niem i obraniem jakiejś jednolitej, zasadniczej linii insce­nizacyjnej, właściwej "Teatro­wi Klary Gazul". Toteż każda ze sztuk przybrała w Teatrze Satyry odmienny charakter, niekoniecznie trafny.

Merimee, ten wybitny pisarz który wespół ze Stendhalem narzucał literaturze francu­skiej w dwudziestych latach XIX wieku nowe formy i tre­ści, który swym republikań­skim, racjonalistycznym i an­tyklerykalnym przekonaniom starał się nadać oryginalny kształt dramatyczny, pozbawiony pseudoklasycznej retoryki, sztucznej emfazy, ckliwego li­ryzmu, był jednym z pierw­szych krzewicieli romantyzmu. Ale romantyzmu o specyficz­nym zabarwieniu: mówił bez szumnych manifestów, nud­nych tyrad, wspartych wichrzycielską siłą poetyckiego słowa, lecz prosto, zwięźle, prozą.

I ile w tych krótkich kome­diach zawarł prawdy! Jak dziś jeszcze typy nakreślone przez niego kipią namiętnością, iście szekspirowską! Wymowa "Teatru Klary Gazul" jest jedno­znaczna. Chodziło tu przecież o obnażenie - pod pretekstem znanych powszechnie praktyk świętej Inkwizycji - całej obłudy, zakłamania i hipokry­zji kleru, szczególnie jezuitów, kierujących wówczas kościo­łem i zawierających decydu­jący wpływ na sfery rządzące Francją. Satyra Merimee'go jest przenikliwa, ostra, jadowita, bardzo przemyślana, świa­domie nawiązująca do "Dide­rota i Woltera. Niewątpliwie nie ustrzegł się pisarz pewnej szkicowości i uproszczeń w kreśleniu niektórych postaci i scen, posuwa się czasem w swych atakach aż do okrucień­stwa i przejaskrawień, ale czyni to w sposób bardzo dowcip­ny, błyskotliwy, graniczący często z pamfletem. Merimee drwi z atakowanego przez swoje pióro świata, z siebie, a nawet dworuje sobie z publiczności, kiedy w zakończeniu każdej sztuki "nieboszczyki" wstając, zwracają się do widowni: "Wybaczcie błędy au­torowi".

Wracajmy jednak do Teatru Satyry. Już sam prolog przez MAGDĘ RADŁOWSKĄ zbyt serio i emfatycznie wypowiedziany - niepokoił. W tym samym tonie utrzymana została też pierwsza komedia - "Kobieta jest diabłem". Zagubiono tu gdzieś tak charak­terystyczną właśnie dla Merimee'go ironię romantyczną. Dra­matycznych spięć nie rozładowa­no należycie humorem. Wszystko to było ciężkawe, a cały obraz zamieniono w celebrę. Wydawało się, że historia o mnichu-inkwizytorze, który uległ namiętnościom tego świata i dla dziewczyny zrzekł się sutanny, tudzież o dwóch innych mnichach - lubież­nikach, jest rzeczywiście tragedią serio, a nie komedią zaprawioną przenikliwą drwiną. ZENON BU­RZYŃSKI jako Fray Antonio był zbyt upozowany, za "poważnie" traktował swe posłannictwo inkwizytora. Nie wierzyło się, że tym mnichem targają namiętno­ści.

Również MARIAN POGASZ (Fray Domingo) popisywał się ra­czej mimiką, którą znamy już z poprzednich jego wcieleń aktor­skich, a ANDRZEJ KURYŁŁO (Fray Rafael) jakoś nie mógł się zdecydować w wyborze koncepcji. Może najlepszą w tym układzie wydała się ALEKSANDRA GRZĘDZIANKA jako Mariquita.

Ale... wybaczmy błędy teatrowi. Bo oto niedociągnięcia pierwszej komedii próbowano nadrobić za­równo pod względem reżyserskim, jak i aktorskim w "Niebie i pie­kle". To już był teatr Merimee. MAGDA RADŁOWSKA jako Urraca przekonywująco prezentowała widzom bigoterię hiszpańskiej damy, ograniczonej i skorej do zazdrosnych porywów. Świetny był tutaj też ZENON BURZYŃSKI (Fray Bartolomeo), również jako inkwizytor, ale o odmiennym nie­co charakterze. Jego sceny z Urracą (np. scena spowiedzi) miały wiele gryzącej ironii, prawdziwie wolterowskiego sarkazmu. Typ trafnie naszkicowany. JÓZEF STRUMIŃSKI potrafił również z niewielkiej roli Don Pabla wykroić bardzo udaną sylwet­kę libertyna i romantycznego kochanka. Zaś reżyser Bar­bara Bormann nadała "Niebu i piekłu''' bardziej wyrazistych i plastyczniejszych rysów. Wydobyła tu sporo humoru, lekkości, nie gubiąc przecież ciętej drwiny, dowcipu. Bez wątpienia była to najlepsza część przedstawienia, bo ostatnia - "Afrykańska miłość", z innej materii ulepiona, odbiegała już znów od całości, chociaż nie sposób nie podkreślić trafnych na ogół interpretacji aktorskich: ZENONA BURZYŃSKIEGO, MARIA­NA POGASZA czy ANDRZEJA KURYŁŁY.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji