Artykuły

Nie tańczę na wszystkich weselach

- Nie ustanę w alarmowaniu o braku rynku pracy dla polskich śpiewaków. Będę się przeciwstawiał pozbawianiu solistów polskich teatrów operowych stałej pracy i nieproponowaniu niczego w zamian - mówi Sławomir Pietras, były dyrektor oper w Łodzi, Wrocławiu, Warszawie i Poznaniu.

Bronisław Tumiłowicz: Był pan dyrektorem wszystkich największych oper polskich, ale pańskie nazwisko znane jest także społecznościom mniejszych, prowincjonalnych ośrodków, np. Wałbrzycha, Czeladzi, Kalisza, Sanoka i wielu innych. I stało się tak, mimo że nie jest pan popularnym celebrytem telewizyjnym. Czyżby uważał pan, że prowincja jest bardziej wartościowa i chłonna od metropolii? Sławomir Pietras: - Zalecałbym większą ostrożność w odniesieniu do terminu prowincja. Ze swojego otoczenia znam wielu ludzi związanych z kulturą, którzy nadużywają terminu prowincja i demonstrują przez to rodzaj kompleksu. W istocie mnóstwo zjawisk w polskiej kulturze powstało poza Warszawą, a z drugiej strony zdarza się obserwować w stolicy działania, myślenie i tworzenie o zabarwieniu wybitnie prowincjonalnym, i to w najbardziej negatywnym znaczeniu. Proponowałbym zatem zamianę terminów. Zamiast mówić o prowincjonalności kultury polskiej, używać określeń stołeczność i pozastołeczność. Pominąć pejoratywny odcień terminu prowincjonalizm, za wyjątkiem zjawisk zdecydowanie negatywnych dotyczących terytorium naszej ojczyzny.

Mówi to pan jako dyrektor na emeryturze?

- Skądże. Dyrektorem polskich teatrów operowych jestem od 40 lat i w moim zawodzie nie uznaje się pojęcia emerytury. Od niedługiego czasu korzystam z nieznanej mi wcześniej wolności i niezależności, wypowiadam swobodne sądy, mam stały felieton w "Angorze", przygotowuję co najmniej dwie książki. Ale zarazem unikam różnych propozycji wiązania się z kolejnymi instytucjami artystycznymi w celu ich ratowania, choć dziś jest co naprawiać i ulepszać, zwłaszcza jeśli chodzi o przedsięwzięcia w sferze koncepcyjnej i organizacyjnej. Przyglądam się z uwagą, jak to robią moi następcy, i choć czuję szczery podziw dla poczynań zwłaszcza tych, którzy pracują w trudnych warunkach pozawarszawskich, obserwuję również działania paranoiczne. Ciągle wierzę, że odpowiedzialni za nie funkcjonariusze wreszcie się opamiętają. Nie ukrywam, dostałem kilka propozycji, które - użyję tu młodzieżowego określenia - autentycznie mnie kręcą - ale nie pora jeszcze o tym mówić.

Niedawno nowi dyrektorzy Teatrów Wielkich w Warszawie, Łodzi i Poznaniu ogłosili programy działania na najbliższe sezony. Czy może je pan na gorąco zrecenzować?

- Z przyjemnością odpowiem na to pytanie po, mam nadzieję, niedługim czasie.

Obserwuje pan to, co się dzieje na polskich scenach, jako juror wielu konkursów wokalnych. To też daje podstawę do oceny stanu i potencjału.

- Obserwuję nie tylko jako juror. Zawsze pilnie się przyglądałem temu, co się dzieje na tzw. rynku wokalnym. Jesienią będę jurorował na dwóch konkursach w Hiszpanii i we Włoszech, więc przywiozę i stamtąd konieczne w tej dziedzinie spostrzeżenia porównawcze. Nie ustanę też w alarmowaniu o braku rynku pracy dla polskich śpiewaków. Będę się przeciwstawiał pozbawianiu solistów polskich teatrów operowych stałej pracy i nieproponowaniu niczego w zamian. Nieustanne konkursy i przesłuchania w ramach stałych kontraktów, będące wyścigami do upragnionych ról, uważam za bezprawne. Polski śpiewak jest bez przerwy egzaminowany przez własną publiczność na spektaklach, i to ona głosuje za lub przeciw, kupując bilety i oklaskując lub nie. Dyrektorzy i dyrygenci - niechże posiedzą na każdym spektaklu, a będą wiedzieć o każdym śpiewaku o wiele więcej, niż dają wrażenia z przesłuchań. Przez moje 40 lat dyrektorowania co wieczór siedziałem na przedstawieniach i wiem, jak nieocenioną ma to wartość dla człowieka odpowiedzialnego za teatr.

Nie ulega wątpliwości, że wielu naszych śpiewaków powinno się jeszcze poduczyć.

- Na pewno tak, ale od tego jest normalna praca w teatrze. Przestrzegałbym natomiast przed organizowaniem tzw. studiów operowych w ramach teatru, obok procesu dydaktycznego w dziedzinie wokalnej na akademiach muzycznych. To jest próba zorganizowania naprędce taniej siły roboczej, która w zamierzeniu miałaby zastąpić o wiele wyżej płatnych renomowanych solistów. A w domyśle taki artysta kandydowałby jedynie do komercyjnego eksportu, który szumnie nazywa się międzynarodową koprodukcją. Zresztą opowiadania o nieprzygotowaniu do zawodów wokalnych absolwentów uczelni są tylko półprawdą. Nieprzygotowani są przeciętniacy i miernoty, natomiast talenty należy natychmiast zagospodarowywać w teatrze, a nie wysyłać na nie-" kończące się stypendia i kursy mistrzowskie. Znam przypadek, że po takich zabiegach delikwent przestał nie tylko śpiewać, ale i mówić.

Studio operowe przy teatrze miała przez wiele lat legendarna mediolańska La Scala - i to było coś.

- Tak, tylko w La Scali nikogo się nie uczyło śpiewać, tam przyjeżdżali gotowi śpiewacy, a wyjeżdżali z prestiżowym cenzusem. Z tego powodu było zresztą wiele awantur i nieporozumień, bo niektórzy śpiewali gorzej po kursie niż przed, a nawet byli tacy, którzy wpisywali do swoich biografii, że mieli za sobą występy na tej scenie, co nie znajdowało potwierdzenia w żadnym dokumencie na miejscu. Nie przekona mnie pan i trudno się ze mną rozmawia na takie tematy, bo niemal co miesiąc bywam we wszystkich znaczących teatrach operowych.

Bywa pan, i to nie sam, ale także jako spiritus movens specjalistycznych wycieczek zagranicznych, których celem jest m.in. obecność na przedstawieniu w La Scali. Odpowiada panu rola przewodnika turystycznego?

- Potwierdzam. Łódzki Grand Tour i redakcja "Angory" umożliwia przynajmniej zamożniejszym polskim melomanom śledzenie tego, co się dzieje w sztuce operowej na świecie. Dzięki temu miłośnicy śpiewu są zapraszani na spektakle nietknięte łapkami naszych reżyserskich reformatorów gatunku. Wiosną byliśmy na "Aidzie" w La Scali, w październiku będziemy na "Tosce" w Wiedniu, a w grudniu na "Andrea Chenier" w Paryżu. Ponieważ ode mnie zależy dobór repertuaru tych podróży i już stworzyłem wokół siebie kilkudziesięcioosobową grupę towarzyską, mogę tylko zachęcać wszystkich, których na to stać, a także agencje turystyczne, które będą umiały to robić na wysokim poziomie, aby takie podróże operowe jeszcze rozwijać.

Obserwując pańską aktywność społeczną i prace popularyzatorskie, podejrzewam, że taka "grupa towarzyska" liczy już nie kilkadziesiąt osób, ale może nawet kilkadziesiąt tysięcy. Jeśli policzymy uczestników wspaniale prowadzonych "warsztatów operowych", które regularnie odbywały się w Poznaniu, Łodzi, Warszawie, Kudowie-Zdroju i pewnie wielu innych miejscach, może się okazać, że ma pan spore zaplecze, które - kto wie - może dałoby się zdyskontować politycznie. Nie założyłby pan Polskiej Partii Operomanów (PPO)?

- Do polityki mnie nie ciągnie. Takich ambicji nie mam, ale co do warsztatów - przyznaję, było ich sporo. W Kudowie było już kilkadziesiąt Warsztatów Moniuszkowskich, w Łodzi było ponad 50 Warsztatów Operowych, w Kaliszu tyle samo powtórek, w Poznaniu doszliśmy do liczby 147, ale tam pracowałem przez 15 lat. W Warszawie taka edukacyjno-integracyjna akcja nazywała się "Opera Viva" i trwała przez cały czas mojej pierwszej dyrektorskiej kadencji w stolicy. Tkwi we mnie coś, co od wczesnej młodości sprowadza się do namawiania ludzi do obcowania z muzyką, teatrem operowym i innymi dziedzinami kultury. Ostatnio nawet Krystyna Janda zapytała mnie, czy w ramach jej wielkiej warszawskiej akcji edukacyjnej prowadzonej w dwóch teatrach w Warszawie, która obejmuje zajęcia z teatru, filmu, opery, baletu, nie wdałbym się w te dwie ostatnie dziedziny. Już się wdałem, ale na razie w dyskusję z Krystyną Jandą. Na pewno urodzą się z niej ciekawe, skierowane do najmłodszych odbiorców sztuki propozycje.

Znajdzie pan czas, aby dojeżdżać co tydzień do Warszawy?

- Niektórzy uważają, że "chciałbym tańczyć na wszystkich weselach", ale ja bronię się przed przyjmowaniem nowych propozycji, bo przypomnę, że jestem ciągle dyrektorem czterech różnych festiwali: Festiwalu Hoffmannowskiego w Poznaniu, Moniuszkowskiego w Kudowie, Ave Maria w Czeladzi i Lądeckiego Lata Baletowego. Poza tym manifestuję ścisłe związki z corocznym Festiwalem Didura w Sanoku i świetnie prowadzonym przez Macieja Figasa Bydgoskim Festiwalem Operowym, największym i najważniejszym dla sztuki operowej w Polsce.

Opera w Polsce bez śpiewaków nie istnieje. Gdzie są najlepsze hodowle narybku?

- Z corocznych przesłuchań wokalnych wynika, że dużo ciekawych głosów wychodzi z katowickiej, łódzkiej i wrocławskiej akademii muzycznej. Najwięcej z tego w ostatnim okresie skorzystała Opera Wrocławska, choć nie wszystkie z tych głosów zatrzymała na stałe. Generalnie rodzi się corocznie o wiele więcej młodzieży wokalnej, niż mają zamiar zagospodarować polskie teatry operowe, operetkowe i muzyczne. Nie opowiadamy tu o dorywczych, niskopłatnych chałturach. Niestety nie ma u nas rozległego rynku pracy, na którym młody śpiewak powinien egzystować i rozwijać się w ramach teatru, w ramach jego repertuaru, z koniecznymi bodźcami ze strony publiczności, a jeśli to potrzebne, to niech na dokładkę będą też te kursy mistrzowskie.

I dlatego mamy tak wielką "emigrację wokalną" za granicę. Ludzie chcą się gdzieś zaczepić A w kraju nie ma teraz np. ani jednej zawodowej operetki.

- Ten gatunek został w Polsce - oby nie bezpowrotnie - zniszczony. Kiedyś porównywano nas do operetkowego świata Paryża, Berlina, Wiednia i Petersburga. Jeszcze w moim dzieciństwie funkcjonowało w Polsce 10 teatrów operetkowych z pięknym repertuarem, tradycjami i kadrą pedagogiczną z okresu przedwojennej świetności. Nie przeszkadzało to i w PRL, mimo że szły tam kawałki o hrabinach, markizach podszczypujących pokojówki i dziwnych imperialistach różnej maści. Myśmy jednak przesadzili w ambicjach, tworząc tzw. teatry muzyczne. W istocie były one kryptooperetkami, a próby tworzenia polskiego musicalu - poza Baduszkową w Gdyni - były karykaturalne i bezowocne.

Czego potrzeba polskiej sztuce wokalnej? Jaka jest "mapa drogowa" dla tego sektora kultury wyższej?

- Kulturze wyższej potrzebne są pieniądze i odwaga. Pieniądze - ponieważ nie osiągnie się przyzwoitego poziomu głodowymi pensjami utalentowanych i wysoko wykwalifikowanych artystów. Odwaga - ponieważ coraz mniej jest u nas wiary w siłę oddziaływania kultury wysokiej na społeczeństwo, mniej wiary w możliwość zainteresowania sprawami sztuki. Wielu ogarnia zniechęcenie, gdyż jesteśmy bezbronni przede wszystkim wobec zalewu złego gustu, tandety, płycizny i beztalencia.

Myślę, że prócz pieniędzy i odwagi potrzeba nam liderów kulturalnej opinii publicznej, których niestety mamy tyle, co kot napłakał. Kto jeszcze poza Marią Fołtyn, Bogusławem Kaczyńskim i Sławomirem Pietrasem potrafi poruszyć muzyczne sumienia?

- Cóż zrobić? Niestety nigdy nie byliśmy hołubieni, a często spotykamy się z brakiem odpowiedniej tolerancji. Nasze oddziaływania powinny być traktowane na równi z emanacją, jakiej oczekuje się od pisarza, muzyka, śpiewaka czy tancerza. Do nas wszystkich próbuje się przykleić łatkę kontrowersyjności. W moim przypadku najłagodniejsze określenie to, że jestem barwny, o przypadku Marii Fołtyn mówi się: niestrudzona, a Bogusławowi Kaczyńskiemu nadaje się różne przydomki, przed którymi na szczęście umie się bronić, a co ważniejsze, ma za sobą kupę narodu.

Czy nie powinniście się jakoś połączyć, zawiązać triumwiratu?

- Och! Maria Fołtyn twierdzi, że wykarmiła nas obu własną piersią. To trochę prawda, ale pokąsała też nieźle. Z Bogusławem Kaczyńskim solidaryzuję się w jego gehennie związanej z Teatrem Roma. Zadaję sobie pytanie, czy urodził się już człowiek, który myśli, jak niegdyś Kaczyński, że przebije się przez złowrogie hieny, media, opór zazdrosnych, pokona własne mankamenty i brawurowo wyeksponuje zalety. A wszystko po to, aby namawiać naród do słuchania muzyki, chodzenia do teatru, szaleństwa na punkcie opery i całego tego niezwykłego świata. Oczywiście złośliwi powiedzą: zrobił to dla własnej kariery, ale czy ktoś by go zauważył, gdyby nią mądrze nie dysponował?

Ostatnie słowo?

- Przez wszystkie lata mojego dyrektorowania bystro starałem się obserwować skład widowni na codziennych spektaklach. Myślałem często, czy siedzą tam już następny Pietras i Kaczyński. Bo przyszłe Marie Fołtyn spotykam w teatrach i poza nimi znacznie częściej.

***

Sławomir Pietras - (ur. 1943 r.) z wykształcenia jest prawnikiem (studia na UJ), w latach 1961-1969 był członkiem Zrzeszenia Studentów Polskich. Dyrektor polskich teatrów operowych. Od 40 lat kierował scenami operowymi Łodzi, Wrocławia, Warszawy i Poznania. W latach 1963-1969 był współzałożycielem, członkiem, następnie prezesem Towarzystwa Przyjaciół Opery, w latach 1965-1971 członkiem Stowarzyszenia Polskiej Młodzieży Muzycznej i wiceprzewodniczącym polskiej sekcji Jeunesses Musicales de Pologne. Wykazuje równocześnie dbałość o wizerunek opery i baletu w mediach, uprawia działalność publicystyczną i literacką poprzez felietony ("Bez kurtyny", 1991), audycje telewizyjne i radiowe czy artykuły publicystyczne. W latach 1991-1995 był członkiem Rady ds. Kultury przy Prezydencie RP.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji