Premiera goni premierę (fragm.)
W Poznaniu jak w Paryżu. Premiera goni premierę. Wydarzenie za wydarzeniem. W piątek inauguracja sezonu w Polskim, w sobotę w Operze. W Nowym ze Szwajcarii, w "Ósemkach" - Provisorium, a już do bram miasta puka teatr z Kijowa. I w tym samym czasie Poznań ma jeszcze swój festiwal. Interdyscyplinarny Tydzień Młodej Sztuki. Tyle się teraz mówi i pisze o kryzysie w kulturze narzeka, że nic się nie dzieje. A tu - proszę państwa - prawdziwa Europa...
Z FAJERWERKIEM
Na premierze w Teatrze Polskim widownia wypełniona do ostatniego miejsca. U progu, w świetle jupiterów telewizyjnych i błysku fleszy dyrektor wita gości. Cały high life Poznania tu przyszedł. Władze w komplecie, biznesmeni także, z wyjątkiem jednego. Nieobecność nieusprawiedliwiona. Gdzieś tam przemyka przez foyer Agnieszka Osiecka, gdzieś tam miga sylwetka znanej z telewizji postaci lub bardzo ważnego redaktora. Po przedstawieniu wielki fajerwerk. Race ogni sztucznych strzelają w górę z placu przez teatrem, żeby cały Poznań wiedział, że Teatr Polski złapał oddech. Znalazł współproducentów. Wszedł w mariaże z biznesem. Ale przede wszystkim zdołał nakłonić do udziału w spektaklu Janusza Gajosa. Bo on to przecież jest tutaj tym przyciągającym widzów magnesem. Nie Hłasko i nie treść sztuki. Nie reżyser, muzyk czy scenograf.
Gdy na naszych scenach dominował jeszcze niepodzielnie wielki repertuar przekonywano mnie raczej bezskutecznie, że w teatrze najważniejszy jest aktor. Tak, oczywiście bez aktorów nie ma teatru. Gdy jednak stawia on istotne pytania, pokazuje autentyczne problemy i zmusza do ich interpretacji aktor nieuchronnie musi zejść na plan dalszy. W takich jednak - jak tu w Hłasce - relacjach z codziennego życia, aktor rzeczywiście musi być jednak solą spektaklu. Bo cała ta historia o wielkim intrygancie, psychologu-amatorze, nie przepuszczającym żadnej okazji, aby zrobić jakiś mały interes na ludzkim nieszczęściu nie miała by chyba bez Janusza Gajosa, większego sensu. Co to znaczy aktor? Siedzimy, patrzymy, a gdy spektakl się kończy chcielibyśmy, aby trwał nadal. Aby nie schodził on ze sceny...
Takie przedstawienia jak "Nawrócony w Jaffie" prowokują do stawiania takich pytań jakie obowiązują sprawozdawców sportowych. Jak "Lech" wypadł w pucharowej konfrontacji z najlepszymi? Jak nasi aktorzy w konfrontacji z Gajosem? Otóż na to pytanie nie sposób jednak odpowiedzieć. Bo w grę wchodzi tu nie tyle może nawet kwestia potencjału możliwości aktorskich, co samych zadań. U Hłaski jest po prostu jedna tylko wielowymiarowa rola i postać. Tragiczna, a zarazem komediowa, odstręczająca moralnie a przy tym pełna jednak uroku. I ta rola szczególnie przypadła w udziale właśnie Januszowi Gajosowi. Wszystkie pozostałe postacie w istocie swej są tylko jednowymiarowe. Eksponują jeden tylko rys charakteru, mają w sobie coś ze stereotypu. Gilderstern - Józefa Jachowicza jest tylko chciwym Żydem-pracodawcą, Luiza - Ireny Lipczyńskiej tylko oszpeconą pięknością, żona Seana - Małgorzaty Mielcarek tylko rozczarowaną mężem kobietą. Z pozoru największe szanse na zbudowanie partnerskiej postaci dla Harrego - Gajosa ma Marek - alter ego aktora, Mariusz Puchalski. Bardzo złudne to jednak. De facto nie za bardzo ma on co grać. I nie wiem doprawdy kogo o to winić. Może Hłaskę, a może reżysera. Ale najmniej chyba aktora.
Janusz Gajos podpisał w Poznaniu umowę na 25 przedstawień. Ale jeśli publiczność dopisze może ją przedłużyć. Wszystko wskazuje więc na to, że nie tak szybko rozstanie się on z Poznaniem. Bo to jest to właśnie, co bardzo kochają widzowie...