Artykuły

Londyn. Teatr na squacie

Krystian Godlewski i Kamil Adamus mieszkają na Tulse Hill w Londynie. Równo co dwa tygodnie przed swoim domem zawieszają szubienicę. Nie po to, żeby z morderczą systematycznością dokonywać prób samobójczych, ale by zaznaczyć, że co pół miesiąca ich niepozorny bliźniak zamienia się w wyjątkowy teatr - pisze Karolina Sulej na www.exklusiv.pl.

Krystian to absolwent warszawskiej Akademii Teatralnej. Poza tym, miłośnik akordeonów i rowerów, artysta, a przede wszystkim reżyser. Do Londynu przyjechał pół roku później niż Kamil. Rzeźbił i grał na instrumentach. Ale wspólnie z Kamilem doszedł do wniosku, że w Anglii brakuje głodu teatru, który odczuwają po drugiej stronie kanału La Manche. Obaj zabrali się do pracy. Powstał spektakl "Zachłyśnięci" na podstawie Escoriala Michela de Ghelderode. Krystian częstuje mnie pyszną kawą (bez mleka i cukru, bo lodówka jest pusta, a w szafkach straszy) i opowiada o The Bones Theatre. Karolina Sulej: Mieszkacie przy Leigham Vale 86. Na squacie. Krystian Godlewski i Kamil Adamus: Postanowiliśmy zamieszkać razem, żeby sprawniej się pracowało. Z początku sypiały tu tłumy, ale po jakimś czasie się przerzedziło. Wtedy wpadliśmy na pomysł, że zaadaptujemy tę przestrzeń na teatr. W pewnym momencie zdarzyło mi się pracować na budowie i poznałem ludzi, którzy wiedzieli, co i jak. Najpierw myśleli, ze to żarty, potem, że jesteśmy szaleni. Na koniec im to zaimponowało i bardzo nam pomogli (śmiech).

Przyszedł czas na teatr taki jak wasz?

- Powiem tak: ile można się bawić? Ludziom w końcu się to nudzi i trafiają do naszego teatru. Znajdują w sobie pokłady emocji, które na co dzień zaniedbywali.

Poza teatrem prowadzisz też warsztaty.

- Chcemy kształcić w metodzie teatru polskiego i rosyjskiego, ściągać do Londynu grupy teatralne z Europy Wschodniej. Grotowski jest w Anglii modny, a książek o nim więcej niż w Polsce. Znana jest teoria, ale ludzie nie wiedzą jak przetrawiać tę myśl. Próbujemy im to przybliżyć. Na naszych treningach uczymy świadomego działania. Oduczamy posługiwania się kliszami. Taki trening jest dla mnie esencją naszej działalności. Przedstawienia to tylko efekt prób z ludźmi. Te warsztaty pomogły mi zrozumieć, że jest jednak demokracja w teatrze - ktoś, kto przyjdzie pierwszy raz, może pomóc zrozumieć siebie komuś, kto ćwiczy lat pięć. Ale to jest praca dla wariatów, sześć godzin dziennie. Prowadzę więc trening do 16.00, potem praca nad spektaklem od 18.00, do 21.00 próba, od 22.00 przygotowuje materiały, które wykorzystuję następnego dnia. Nie mam właściwie życia prywatnego.

A dalsze plany?

- Chciałbym poszerzać działalność o organizowanie festiwali, w ramach których polskie ośrodki kulturalne i stowarzyszenia - takie jak Polish Deconstruction, A Part., POSK i inne - wesprą nasze przedsięwzięcia. To powoli już się dzieje. Nawiązaliśmy kontakt z ośrodkiem teatralnym Off The Bicz z Sopotu.

Nie brakuje ci rozrywki?

- Nie... Zależy jak ją rozumieć. W Londynie cisza nie istnieje. Nie ma czasu na myślenie i nikt się nie przyznaje, że w ogóle pomyślał przez chwilę o myśleniu. Wszyscy wyją: dajcie mi coś do zabawy, chcę podwyższyć poziom adrenaliny. Wiadomo, że codzienność jest zwykle przeraźliwie monotonna, ale przecież zawsze ma się jakiś wybór. To olbrzymie miasto zapewnia zabawę na tysiącu płaszczyznach - nie tylko na jednej, imprezowej.

Jaki jest The Bones Theatre?

- Niszowy. Na 50 osób, na dalekim Tulse Hill. Tu nie dojeżdża metro, trzeba się wysilić z dojazdem, nie każdemu się chce. Ale jak ktoś raz się przełamie, to potem już przychodzi cały czas i jeszcze poleca znajomym. To najlepsze świadectwo, jaką możemy dostać. Najbardziej interesujące w naszym teatrzyku jest to, że nasza kuchnia działa jako foyer. Gramy tam, gdzie normalnie żyjemy, jemy, kąpiemy się. W dniu przedstawienia, raz na dwa tygodnie, dom staje się teatrem. Przy drzwiach wejściowych zawieszamy symbol naszej trupy - szubienicę - i już nie jesteśmy prywatną posesją. Widzowie mogą po spektaklu przesiadywać w kuchni jak długo chcą i dyskutować do rana, skorzystać z łazienki, wyjść do ogrodu, zostać na noc, zrobić jam session, potańczyć. Trochę jak u Białoszewskiego, gramy między piecem a półką na skarpetki (śmiech). Widzowie przychodzą, wypijają całą herbatę, i wyjadają, co mamy w lodówce.

Ale teraz wasza działalność jest zagrożona. Lambeth Council wręczyło wam nakaz eksmisji. Musicie opuścić posesję.

- Coż, takie są uroki squatowania. Nie ma przebacz. I nie ma znaczenia, że zamieniliśmy opuszczony dom na teren działań artystycznych i daliśmy dzielnicy miejsce, którym można się pochwalić. Co będzie teraz z teatrem - zobaczymy. Na pewno nie zrezygnujemy, zaczniemy szukać od nowa, póki sił nastarczy. A jeśli się nie uda... Będziemy żyć dalej. Pracowałem już w reklamie, przy konstruowaniu neonów, w McDonaldzie, jako sprzątacz, jako rykszarz. Podpisuję się obiema rękami pod tym, co tutaj robimy. Nie jest jednak powiedziane, że jutro nie będę zajmował się czumś innym, jeśli ktoś mnie przekona i to się okaże ważne. Ale teraz nie ma nic poza teatrem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji