Artykuły

A kto oglądał - ten trąba (fragm.)

"Opętani" i "Trans-Atlantyk" za wszel­ką cenę chcą się podobać publiczności. Recepta reżyserska Andrzeja Pawłow­skiego i Waldemara Śmigasiewicza jest prosta - ma być lekko, dowcipnie, choć nie bez głębszych podtekstów. W efek­cie otrzymujemy ekstrakt z Gombrowi­cza - dostarczyciela scenicznych żar­tów i niewybrednych grepsów.

Dlaczego Gombrowicz? - pyta fun­damentalnie Andrzej Pawłowski w eseju zamieszczonym w programie spektaklu warszawskiego Teatru Ateneum - Ano dlatego, że Gombrowicz klasykiem współczesności jest - odpowiada nie bez namysłu reżyser intelektualista. O tym, że się nie myli świadczy rzecz jasna jego przedstawienie.

Z dobrodziejstwem inwentarza

"Opętani" mieli być Gombrowicza ro­mansem z literaturą brukową, mrugnię­ciem okiem do publiki, książką pisaną dla czczej rozrywki autora i czytelnika. Powstawali jako powieść w odcinkach dla zaspokojenia niewybrednych gustów miłośników taniej sensacji. Dopiero po la­tach dostrzeżono, że "Opętani" to w istocie jeden wielki żart Gombrowicza, że są momenty, gdy formuły powieści gotyckiej używa on jedynie jako kostiumu. Są przede wszystkim "Opętani" misternie pomyślaną grą z literacką konwencją, wyrafinowanym pastiszem gatunku. Inna rzecz, że w tym wczesnym utworze autor "Ślubu" sygnalizuje wiele wątków ważnych dla całej jego twórczości.

Andrzej Pawłowski ma w swym do­robku udane adaptacje Gombrowiczowskiej klasyki ("Pornografia", "Kosmos"), więc egzaminu ze znajomości tematu zdawać już nie musi. Trudno więc się do­myślić, dlaczego w "Opętanych" próbuje łapać kilka srok za ogon. Nie rezygnuje z komediowej warstwy utworu, ale inkrustuje go zupełnie nie przystającymi do niego fragmentami "Ślubu". W rezulta­cie przegrywa z kretesem. Jego przed­stawienie nie śmieszy, bowiem trudno traktować "Opętanych" serio, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jeśli już decydować się na przenoszenie powieści na scenę, nieodzowna wydaje się odrobi­na szaleństwa. Do tego jednak potrzebne jest trochę odwagi, choć zadanie nie wy­daje się szczególnie karkołomne, star­czy wziąć sceniczną rzeczywistość w wy­raźny cudzysłów, uderzyć mocno w groteskowy ton, charaktery bohaterów przerysować aż do granic karykatury. Słowem - potraktować "Opętanych" tak jak uczynił to autor: jako zaproszenie do zabawy i nic więcej.

W Ateneum kończy się na grepsach i dowcipach serwowanych przez naj­wybitniejszych aktorów tej sceny. Tu śmieszna minka, tam grymas i mrugnię­cie okiem do publiczności. Tymczasem nawet dziecko wie, że najłatwiej spalić kawał samemu się z niego śmiejąc. A tu­taj często odnosiłem wrażenie, że lepiej bawią się na scenie niż na widowni. A wspomniane przyśpiewki ze "Ślubu"? Prawdopodobnie miały udowodnić, jak wielkim erudytą jest Andrzej Pawłowski. Cóż z tego, że do "Opętanych" pasują jak pięść do nosa.

Miarą reżyserskiego humoru jest za­kończenie spektaklu. Oto odśpiewany przez wszystkich kuplecik i okrzyk w stronę widowni - "Koniec i bomba, a kto oglądał - ten trąba!". Doprawdy można poczuć się nabitym w butelkę. Aż dziw bierze, że dyrekcja Ateneum promu­je takie przedstawienia, podczas gdy w repertuarze tak rzadko pojawiają się spektakle znakomite w rodzaju monodramów Krzysztofa Gosztyły ("Centurion -opowieść o krzyżu" Majaulta) i Agnieszki Warchulskiej ("Vita Nuova" Hrabala).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji