Artykuły

Z tęsknoty za fetyszem

Żel-art jest moim wymysłem. Z tego co wiem, nikt nie stosuje tego typu techonologii do malowania obrazów - Z JANEM KANTYM PAWLUŚKIEWICZEM rozmawia Monika Woś.

Znany muzyk zajął się żel-artem. Cóż to takiego?

- Żel-art jest radością i rozpaczą. Euforią i depresją. Rozkwitem i przekwitem. Jest czymś, za czym ludzie tęsknią i czego nienawidzą. Nie powiem, że żel-art jest jak powietrze, bez którego nie da się żyć, natomiast bez żel-artu na pewno bylibyśmy ubożsi. A wszystko dlatego, że Polska - z racji geograficznego położenia - ma do dupy światło. Z tego powodu w kraju nie może być dobrego malarstwa. Korzystając z technologii rozświetlam ten ponury świat kolorowym żelem, metalikiem, brokatem.

Na razie jest Pan jedynym znanym mi twórcą żel-artowcem.

- I dobrze! Wreszcie coś się "skleja" i o to mi chodzi. Żel-art jest moim wymysłem. Z tego co wiem, nikt nie stosuje tego typu techonologii do malowania obrazów. Producentom długopisów żelowych - domyślam się - chodziło przede wszystkim o zachęcenie do posługiwania się żelopisami dzieci. Chodzi o to, żeby do dzieci nie docierały tylko bełkotliwe informacje obrazkowego Internetu. Dlatego dano dzieciom narzędzie bardzo atrakcyjne, czyli żelowy długopis, który służy do ćwiczenia ręki, pisma, kaligrafii. Jednym słowem do wypowiadania się poprzez plastykę. Żel jest patentem hinduskim, producentami długopisów są Japończycy, a główna kwatera dystrybucyjna żelopisów znajduje się w Nowym Jorku. Ze wszystkimi tymi kwaterami nawiązałem kontakt celem kupienia wiadra żelu. Chciałem malować swoje obrazy, dlatego potrzebowałem większej jego ilości. Jednak wszędzie usłyszałem "będzie trudno". Producent strzeże żelowej receptury, dlatego też nie sprzedaje żelu w hurcie, tylko tyle, ile zmieści się w długopisowym wkładzie. Ze wszystkimi kwaterami nawiązałem jednak czułą więź. Bardzo interesują mnie żelowe nowości i niektórzy dystrybutorzy te nowości mi przysyłają.

Ale ciągle w długopisie, nie w wiadrze?

- Niestety! Nie maluję swoich obrazów, tylko kropkuję. Ale tego typu malowanie też mnie szalenie wciągnęło. Bo ono wymaga niezwykłej cierpliwości. Na większości prac nakładam trzy warstwy kropek. Wychodzi około 350 kropek na centymetr kwadratowy! Najlepszy efekt osiągam na grubym, mięsistym papierze.

Pańskie obrazy wyglądają tak, jakby powstały w wyobraźni małego chłopca: są szalenie kolorowe, na nich pojawiają się zwierzątka, rybki, ludziki na kółkach.

- Jak powiedział pewien wybitny reżyser: każdy z nas był małą dziewczynką. Ja wciąż nią jestem. Historia z rybami była znacznie bardziej skomplikowana. Ryby to moi sąsiedzi. Żyją w stawie, który znajduje się 10 metrów od mojej pracowni. Dlatego ciepło o nich myślę. Kiedyś nawet, o mały włos, nie zostałem dostawcą karasi. Zadzwoniono do mnie ze Starego Teatru z prośbą o dostarczenie karasi. Miałem je przynosić do teatru co tydzień, bo akurat Grzegorz Jarzyna przygotowywał sztukę i karasie były im potrzebne. Telefonowali tylko raz... Od tamtej pory zacząłem się uważnie przyglądać karasiom. Ryba ma genialny, doskonały, fantastycznie plastyczny kształt. Łatwo ją wyrazić. Jest niesłychanie inspirująca. Można ją dynamizować, zmieniać proporcje. Rybę można określić trzema kreskami, a potem zaczyna się zabawa. Można wchodzić w niesłychane transkrypcje - dodawanie skrzydeł, kółek, płetw, kolorów. Ryba jest czymś genialnym. Są ryby drapieżne, ryby liryczne, niezdyscyplinowane, niesłowne, niektóre są naprawdę złe. Na moich obrazach pojawiają się też ryby w pochwale niesione przez orły. Czasami ryby mnie osaczają. Dlatego np. na jednym z obrazów utopiłem je w oceanie żółci. Poza tym dobra ryba, to jest to.

Pisząc muzykę pomaga Pan sobie rysunkiem?

- W ten sposób poszukuję, określam proporcje. Duże formy muzyczne, jak np. muzyka filmowa, potrzebują ładu - nie mówię o tej całej zawartości sentymentalno-emocjonalnej. Łatwiej jest mi w rysunku określić czas trwania i zawarcie w tym czasie stanu emocjonalnego bohatera. Z kolei z Kazimierzem Kutzem porozumiewamy się kolorami. Mówimy hasłami: temat żółty, temat niebieski, temat zielony, temat czerwony. Każdy z tych kolorów oznacza stan emocji - np. siność jest strachem, czerwień temperaturą. Kolory te oczywiście się mieszają.

Do niedawna wyrzucał Pan te rysunki. Dlaczego w końcu zdecydował się Pan na ich wystawianie?

- Było ich aż tyle, że nie miałem co z nimi robić (śmiech). Wreszcie musiałem je wystawić.

Wernisaż Pańskich prac przypomina przedstawienie...

- Jest ciemno, w tle słychać muzykę, pojawia się dym. Kiedy dym opada, włączam lampki nad obrazami. Światło nad pracami wygląda jak aureole.

Czyli idzie Pan z duchem czasu. Żyjemy w kulturze obrazkowej, do współczesnego widza nie trafia poetycki tekst i muzyka...

- ...do niektórych przemawia, ale przyznaję coraz rzadziej.

W swojej karierze przeszedł Pan przez kilka etapów - od zespołu "Anawa" i piosenek, które śpiewała Ewa Demarczyk, do muzyki filmowej, teatralnej i wielkich widowisk muzycznych, jak "Nieszpory

Ludźmierskie", czy "Ogrody Jozafata". Czyżby przyszedł czas na kolejny etap? Zamierza Pan docierać do widza obrazkami połączonymi z muzyką, która buduje emocje?

- Ma pani rację - dziś obrazki i nieskomplikowana muzyka są najbardziej nośne. Jednak ten ambitny pomysł, żeby przemawiać do ludzi obrazkiem, na razie, nie zaprząta mojej uwagi i jest na peryferiach moich zainteresowań. Obrazkowy przekaz, który proponuję jest intensywnym, skomplikowanym pejzażem. Jest w nim wiele znaczeń, warstw kolorystycznych, wiele tajemnych szczegółów. Można się w nim doszukać wyobraźni nonszalanckiej, a jednocześnie troszkę erudycyjnej. Zapraszam odbiorcę do wyobraźni zdarzeń kontrastowych: sytuacji radosnych, entuzjastycznych i smutnych. Zapraszam do skontrastowanej radością depresji. Stąd też pojawiła się u mnie chęć pokazania tego publicznie. Po zamknięciu wystawy prace wkładam do pudła. Czasami obrabiam je technologicznie i w postaci grafik udostępniam w niektórych galeriach, bo zdarza się, że ludzie chcą posiadać którąś z moich kompozycji. Oryginały są mi potrzebne, bo w przyszłości zamierzam zbudować ściany wielkowymiarowe. Jedna z nich ma mieć 17 metrów wysokości. Na poliwęglanowych płytach będą naklejone przezroczyste zdjęcia, to będzie sprzężone z komputerem scenicznym, który w operze robi światła. Będzie 99 scen, do tego muzyka symfoniczna i bilety po 12,50 zł (śmiech).

Nie boi się Pan kompromitacji, bo - jak Pan mówi - "nic nie działa bardziej ożywczo. Stan wielkiego pęknięcia, rozterki, dramatu jest niesłychanie kreatywny". Rzeczywiście?

- Jest się z czego podnosić i to daje siłę. Np. po dwu-, trzyletnim przygotowywaniu dużej formy operowej, efekt końcowy czasami okazuje się kompletną klapą, dnem. W ten sposób można się dowiedzieć, jak "nie". A do tego niezbędna jest porażka. W ten sposób uczestniczymy w akcie rewitalizacji, zmiany poglądów. Zupełnie inaczej patrzymy na swoją pracę i zupełnie inaczej do niej podchodzimy.

Co zrobić, żeby podobne odczucia wywołać także u innych twórców?

- To jest potwornie trudne. Szkoły przegranej nie miałbym odwagi zakładać.

Mówi się wiele o fatalnej kondycji polskiej sztuki. Jeśli założymy, że już osiągnęła ona moment kompromitacji, to możemy liczyć na to, że wreszcie nastąpi zwrot?

- Zawsze tak jest. Po głębokiej kompromitacji, głębokiej katastrofie artystycznej, w sposób naturalny następuje oczyszczenie. To kwestia wytrzymałości. Dla słabej psychiki taki zabieg nie jest dobry. Nikt jednak nie powiedział, że "praca artysty", to armia zbawienia. Podkreślam - nie mam skłonności sado-maso! Lubię jednak moment kompromitacji. Dopinguje mnie coś, czego zrobić nie mogę, co mnie peszy. Tak samo reaguję w sytuacji, kiedy wydaje się, że zostałem pokonany, że nie ma dla mnie szansy. Dlatego na pytanie, czy przegrana, dół ożywiają - odpowiadam: tak. Destrukcja jest znakomitym zaczynem do nowej koncepcji, nowego bytowania.

Mamy spokojnie czekać na ten moment?

- Absolutnie nie! Buntować się! Buntować, ale tylko w ramach koncepcjalistycznych. Na tym polega awangarda, z tym, że awangarda często przechodzi w tzw. chamskość awangardy, o której pisał Irzykowski. Nonszalancja i egocentryzm awangardy są irytujące, ale sama awangarda jest jak miód. Jest niezwykła, dekonstruuje, a z dekonstrukcji budujemy nowe rzeczy. Dekonstruować dramat, a potem składać go na nowo, to jest akt tworzenia, który wynika z entuzjazmu i rozpaczy. Akt tworzenia jest bardzo istotny. Dla malarza nie ma nic bardziej rozpaczliwego niż białe płótno. Artysta godzinami się w nie wpatruje. Początkowo sam nie wie, o co mu chodzi. Powoli jednak abstrakcja przechodzi w figuratywność, a figuratywność rozpada się w abstrakcję. To jest dynamiczny, fantastyczny czas zmagania się z samym sobą, z depresją, lękiem, radością. Większość artystów jednak zmaga się z problemami bytowymi. To wynik braku snobizmu. W Polsce nie ma snobów. Brak klasy mieszczańskiej. Nie ma elit. Dlatego mój najnowszy cykl plakatów nosi tytuł "W obronie fetyszu". Całkowicie zapominano o fetyszu, który jest niesłychanie inspirujący, tajemniczy, fantastyczny. Dziś fetyszem są buty od Versace. A przecież prawdziwy fetysz jest tajemnicą. Kiedyś plakat, np. Henryka Tomaszewskiego, Jana Lenicy był fetyszem. Wysokim, artystycznym dziełem, w małym rozpowszechnianiu. Prace te stały się fetyszem poprzez nadanie im ręką artysty znamion niepowtarzalności. Dziś fetysz wyrzucono, jak gitarę w filmie "Powiększenie". A ja występuję w obronie fetyszu.

Dlaczego odrzuciliśmy fetysz?

- Wszystko dziś jest powierzchowne. Patrzymy - nie widzimy. Rozmawiamy - nie słuchamy. Opowiadamy własne historie, nieciekawi historii innych. Ludzie są jak małpy chińskie - z całym szacunkiem dla małp chińskich. Wszyscy ubrani "w tenis"! Wszyscy tacy sami. Uważa się, że za takim zachowaniem kryje się imperium zmysłowości, tajemniczości. Nieprawda! To żenująca powierzchowność.

Żyjemy w epoce standardyzacji.

- Co mnie to obchodzi? Znak czasu jest taki, jakim ja chcę go widzieć, a nie taki, jaki został mi dany. Przecież najpiękniejsza w ludziach jest różnorodność - przede wszystkim różnorodność wewnętrzna.

Dojdziemy do momentu, w którym znów sięgniemy po fetysz?

- Jestem przekonany, że tak. Inaczej byśmy się pogrążyli w umysłowej nędzy. Na pewno już wkrótce zatęsknimy za fetyszem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji