Artykuły

Szklane Dziady

Emisja "Dziadów" w TV była poważnym wydarzeniem, nie tylko kulturalnym. Po raz pierwszy pokazano całe "Dziady" całemu spo­łeczeństwu, każdemu, kto chciał je oglądać. Było to istotne, ponie­waż nie brak ludzi, którzy twierdzą, że wielki repertuar romantyczny i patriotyczny nie nadaje się z różnych względów - nie tylko artystycznych - do prezentacji w tak masowym i oficjalnym środku prze­kazu. Pokazanie inscenizacji Konrada Swinarskiego było także utrwaleniem jednego z najważniejszych wydarzeń w naszym życiu teatral­nym, o co tak często upominają się widzowie i twórcy. W tym szcze­gólnym wypadku tysiące ludzi, którzy nigdy nie mieliby możliwości zapoznania się z tym przedstawieniem. Oczywiście, telewizyjne przeniesienie teatralnych "Dziadów" stworzyło także kłopoty i nie zaspokoiło bardziej wymagających widzów, o czym pisze krytyk w poniższej recenzji.

GDY oglądałem pierwszą część "Dziadów" w telewizji, ktoś obok opowiadał zdyszany o tym, ile kostek masła można było dostać po odstaniu godzinnej kolejki. Po­tem podano pszenny chleb posmarowany "wystanym" masłem i nieco ściszono telewizor. Ktoś otworzył wino.

Gdy oglądałem część drugą telewi­zyjnych "Dziadów", za ścianą śpie­wała Barbara Streisand, a telefon jakby się uwziął i dzwonił raz po raz, zapowiadając głosy serdeczne i przypadkowe, pozbawione widać telewizora. W niebieskawej poświa­cie oglądałem premierę, która - w zgodzie z czasem emisji - była po­grzebem. Bo "Dziady" w reżyserii Konrada Swinarskiego, zrealizowane przezeń w krakowskim Starym Tea­trze, na telewizyjnym ekranie umie­rały, zamieniając się w kanoniczne­go trupa, którego należy już odtąd tylko szanować i oddawać mu hołd.

Nazajutrz zaś przebywająca aku­rat w Polsce grupa angielskich dziennikarzy pytała na poły ironicz­nie, na poły z zaciekawieniem, co też takiego było w tym spektaklu oso­bliwego, że kazano go oglądać milio­nom i że tyle się o nim mówi? Wszak to nudne - osądzili kiwając ze zdziwieniem głowami. A potem za­pytali, kim był Mickiewicz.

Oto droga elektronicznego błądze­nia pod strzechy arcydramatu wiesz­cza. Droga cierniowa przez masło, telefony, kolację i Barbarę Streisand, na której końcu pojawia się znuże­nie. "Dziady" nie są normalną sztuką do grania. Są one narodowym miste­rium, mszą, zawsze - wspomnie­niem, najczęściej - lakmusowym papierkiem oficjalnej polityki i nie­oficjalnych nastrojów. Napisane częściowo w ojczyźnie, częściowo na emigracji, wyrażają w sposób zwar­ty i piękny poetycko dekalog pol­skich pytań i kompleksów, spis demonów i aniołów przydzielonych nam przez historię raz na zawsze. Zawsze więc "Dziady" dla nas będą "aktualne" i nigdy przez ludzi z re­jonu innych demonów nie mogą być zrozumiane.

Wszystko to sprawiło, że kolejne inscenizacje tego dramatu stawały się kamieniami milowymi naszej hi­storii. Gdy w 1955 roku Aleksander Bardini zrealizował swoją wersję "Dziadów", znaczyła ona koniec smutnej epoki i obietnicę swobodne­go oddechu. Nie było w niej nic re­wolucyjnego ani obrazoburczego - o, nie! Wręcz przeciwnie - jak pi­sał Bohdan Korzeniewski - "powrót Dziadów (...) dokonał się na zasadzie: pan nam trochę ustąpi, panie Mickiewicz, my trochę panu i w świętej zgodzie dokonamy obchodów stule­cia pańskiej śmierci".

Sypnęło potem premierami "Dzia­dów", ale wszystkie one skryły się w cieniu wielkiej i tragicznej insceni­zacji Kazimierza Dejmka w Teatrze Narodowym (premiera 25 listopada 1967 roku). Dejmek uczynił ze swego przedstawienia dojrzały, pełen zde­cydowania i spokoju protest prze­ciwko despotyzmowi. Szybko nara­stająca legenda tej inscenizacji i powtarzające się niepokoje na wi­downi doprowadziły do tego, że w styczniu 1968 r. Ministerstwo Kul­tury i Sztuki poleciło ograniczyć ilość spektakli do czterech w tygod­niu. Wkrótce potem zapadła de­cyzja o zdjęciu "Dziadów" po wy­graniu przedstawień już wyprzeda­nych. Wreszcie w marcu 1968 telewi­zja nadała program o historii insce­nizacji "Dziadów" w Polsce Ludo­wej, usprawiedliwiający posunięcia dotyczące realizacji dejmkowskiej. Sam Dejmek podał się zaś do dymi­sji.

Wobec tych przełomowych i historycznych zarazem inscenizacji, wer­sja Konrada Swinarskiego z 1973 ro­ku wygląda jakoś spokojnie i ubogo. A jednak jest ona być może najwy­bitniejszą powojenną interpretacją "Dziadów" właśnie ze względu na to, że jej siła wynika z doniosłości arty­stycznej, a nie politycznej. Spektakl Swinarskiego, zrealizowany na po­czątku budzącej wówczas nadzieje gierkowskiej epoki sukcesu i znacz­nego przyspieszenia gospodarczego, opowiadał o pokoleniu naznaczonym wyjątkowością i o bohaterze niezdol­nym do kompromisów. Konrad Je­rzego Treli niewiele miał z roman­tycznego gruźlika, buńczucznie wy­machującego spoconymi rękami i wadzącego się z Bogiem. Był czło­wiekiem prawdziwym i pełnym, po­stacią złożoną z ciała i duszy, po­szukującą celu, prawdy, siły do walki z chorobą własną (epilepsja) i całego narodu. Tak sprowadzone na ziemię "Dziady" nabrały naraz siły autentycznej tragedii człowieka myślącego, która zastąpiła z powodzeniem brak zwiewnej mary ideal­nego herosa-patrioty.

Gdy jednak po śmierci Konrada Swinarskiego w 1975 roku postanowiono zachować jak najdłużej dwie jego ostatnie inscenizacje w Starym Teatrze: "Dziady" i "Wyzwolenie" Wyspiańskiego, odczułem pewien niepokój. Otóż narastający dystans czasowy wzmagał postępującą mitologizację obu widowisk oraz odbie­rał im ów oryginalny "ziemski" wa­lor bliskiego kontaktu z życiem, z człowiekiem jako istotą fizyczną. Swinarski, mimo że występował przeciwko mitom, sam zaczął stawać się mitem. Ostatnie tygodnie po­twierdziły zasadność tej obawy. "Wyzwolenie" pokazane na inaugura­cję Teatru Rzeczypospolitej i "Dzia­dy" zaprezentowane w Teatrze Telewizji źle zniosły próbę czasu. Mimo że zagrali je ci sami aktorzy pełni zapału i chęci ocalenia koncepcji wielkiego reżysera, do obu widowisk zakradły się akademizm i rutyna. Uciekło gdzieś napięcie i bicie serca. Przedstawienia pozostały tak samo mądre, jak były, ale jakoś obce...

"Dziady" w telewizji to fakt, który otwiera nową epokę. Po raz pierwszy w historii Polski Ludowej (a wiec także Polskiej Telewizji) odważono się podjąć to ryzyko. Słowa obolałe i gorączkowe popłynęły do milionów domów. Konrad podjął trud Wielkiej Improwizacji na szklanej szybie i... na tej szybie pozostał. Szklany i patetyczny. Obcy.

Widać elektroniczna transmisja (nagrana wiosną tego roku, a nie przed kilku laty - jak napisał w poprzednim numerze KTT) nie jest tą drogą, którą "Dziady" wędrują do naszych umysłów i dusz. Widać szklana pogoda nie służy ulotnym aniołom i demonom. Dwa wieczory przed telewizorem rozbudziły tylko apetyt na nowe, prawdziwe i żywe spotkanie z "Dziadami" tam, gdzie ich miejsce - w teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji