"Reportaż z pop-festiwalu"
BYŁ to kiedyś duży sukces na scenach węgierskich. W scenicznej adaptacji książki Tibora Dery dokonanej przez Sandora Posa każdy z widzów mógł znaleźć coś dla siebie. Młodsi - pop-muzykę (komp. Gabor Presser) i taniec, starsi - poczucie satysfakcji, że problemy lost-generation - wraz z narkomanią i poczuciem bezsensu życia szczęśliwie ich ominęły.
Książka Tibora Dery "Wyimaginowany reportaż z amerykańskiego pop-festiwalu", to sfabularyzowana relacja z odbytego przed ćwierćwieczem, trzy dni i noce trwającego koncertu w Woodstock z udziałem półmilionowego młodzieżowego audytorium - wraz z impresjami z nieco później odbytego występu słynnego Micka Jaggera.
25 lat - to spory szmat czasu. Czy rzecz o hippisowskich kontestacjach z tamtego okresu może być żywa dla dzisiejszego widza? Oczywiście, jak każdy, byleby tylko z dramaturgicznym talentem potraktowany temat, pokazany w odpowiednim inscenizacyjnym kształcie. Jak to się stało w przypadku wybrzeżowej, prapremierowej przy tym - inscenizacji?
Na dużej scenie Teatru "Wybrzeże" zobaczyliśmy? "Reportaż", którego tekst - podobno w oparciu zarówno o książkę jak i adaptację sceniczną - opracował reżyser sztuki Krzysztof Gordon. Zaczyna się to - świetnie. Na tle wyciemnionego tła scenicznego (dobra, współcześnie "konstruktywistyczna" scenografia Małgorzaty Żak-Iszoro), po "zdemonizowanym" występie Węża (Joanna Bogacka) rozbłyskują reflektory pędzących highwayem samochodów, wydawałoby się - najeżdżających wprost na widownię. Filmowy efekt, uzyskany zresztą w prosty, a bardzo pomysłowy sposób wzbogaca zestaw teatralny inscenizatorskich środków - tu, jak w "Znikającym punkcie", buduje nastrój.
Na tym jednak się kończy. Zaczyna się to hippisowe "koczowisko", ze sceny leją się tasiemcowe monologi i bełkotliwe (na litość boską - co z tą dykcją?!) rozmowy, udrętwione papierową dydaktyką, jak przepisaną z naukowej na temat ruchów kontestacyjnych rozprawy. Irytującą bełkotliwość wypowiedzi zaciera do reszty (może to i dobrze?) towarzyszącą bez przerwy działaniom scenicznym muzyka.
Wszystko tu jest, jak z podręcznika dla początkujących dramaturgów. Na tle kłębiących się na scenie, zamroczonych narkotykami "dzieci kwiatów" - pojawia się Józef, owładnięty czystym uczuciem do Estery, daremnie jej poszukujący. Z powodzi brzmiących jak nudny wykład banałów i prób pokazania losu hippisów jako "tragedii pokolenia" ("oni wybierają lęk przed śmiercią, a nie nudę powszedniości" - albo: ("a co ty masz robić z pustym życiem świata") - wyłowić można, choć rzadko, sensowniejsze myśli.
Jak chociażby rzecz o posłuszeństwie, podporządkowaniu własnej indywidualności osądowi innych. (Gruby powie: "rzecz w tym, komu jesteśmy posłuszni").
Ba! Zdarzają się i takie nieporozumienia, jak w wykrzyczanym do mikrofonu oskarżeniu handlarzy narkotykami: że tak niecnie oszukują, sprzedając znałogowanej młodzieży rozcieńczone porcje, zawierające... tylko 5 proc. heroiny! W głosie aktora brzmi szczere, święte oburzenie: taka słaba heroina - za takie pieniądze! Kuriozów takich można wyłowić tu więcej, gdyby starczyło cierpliwości do ich wysłuchiwania.
Że jednak, mimo wszystko, jesteśmy w teatrze - o tym przypominają nam sceny "solowe: Jak świetna relacja Świadka przed Prokuratorem (Lech Grzmociński). Jan Konieczny wciela się tu doskonale w postać bezwzględnego, uznającego tylko spryt i siłę, kierującego się prymitywnymi instynktami - osobnika. Znakomitą "solówkę" ma później Jerzy Gorzko jako Hell's Angel - Anioł Piekła - groźny strażnik tłumu hippisów, brutalny reprezentant nie liczącej się z niczym siły, pełen pogardy dla skazańców na zagładę słabych, jednocześnie epigon faszyzmu i jego "przyszłość". Po co tylko ta bzdura z Faszystoptakiem - pojawiającym się tu jak posąg Komandora?)
I wreszcie - wyśmienita "etiuda" Jacek Godek jako zeznający przed prokuratorem Chłopak. W każdym ruchu i każdej intonacji - aktorstwo najczystszej próby!
Do plusów tego przedstawienia zaliczyć należy również śpiew Ireny Pająkówny (Estera), jednej z niewielu chyba wykonawczyń, które potrafią sprostać wymaganiom współczesnego musicalu (aby przypomnieć choćby jej rolę w "Promises, promises", Burta Bacharacha).
Choć są w "Reportażu z pop-festiwalu" wątki, które posiadają swoją nośność (obraz ludzkiego szaleństwa, wiszących nad światem zagrożeń) - nie wstrząsnął nami ten o ćwierćwiecze opóźniony "Hair" ze sztucznie brzmiącym, tekstem, w chaotycznej, zamazanej inscenizacji ("reportażowość" formy niczego tu nie usprawiedliwia). Przekroczone tu zostały nawet pewne granice przyzwoitości: o historycznych przełomach i pamiętnych dla wszystkich wydarzeniach wykrzykują urywane zdania tańczący oszalały beat hippisi! Żenująco brzmi również (ale to już wina samego tekstu) końcowa rozmowa dwojga z koczowiska o Józefie i Esterze - podobnie, jak szereg innych wcześniejszych partii dialogowych.
Scena finałowa żywcem przeniesiona z "Hair". Mroczna dotychczas scena zostaje zalana światłem, młodzi powstają ze swych legowisk, idą ku rampie, śpiewając pieśń nadziei. Dobre - choć wtórne. Nie może już jednak przesłonić, zatrzeć poprzedniej nudy, dłużyzn i pustosłowia.
Nieciekawą choreografię zaproponował Jerzy Maria Birczyński, dobre muzyczne opracowanie dał Henryk Wieczyński, muzykę skomponował Gabor Presser, songi słyszeliśmy j w przekładzie Antoniego Marianowicza.