Artykuły

Rozważna i romantyczna

- Przez ostatnie 10 lat grywam silne, mroczne, ponure postaci. Myślę, że reżyserzy filmowi w ogóle nie chodzą do teatru. I nie wiedzą, jaka umiem być - mówi DOROTA SEGDA, aktorka Starego Teatru w Krakowie.

Delikatna, rozmarzona, pogodna. Taka jest w życiu. Od lat bez pamięci zakochana w swoim mężu. Czuje się najszczęśliwsza, gdy z kubkiem parującej herbaty siada w domowej bibliotece i zatapia się w lekturze. A potem jest praca. Przed kamerą zmienia się nie do poznania. Apodyktyczna, zimna, wyniosła. Czy tę dwoistość można połączyć? Portret DOROTY SEGDY.

- No, to ruszamy?

Tak. Na grzyby. Pani zbiera grzyby.

- Teraz nie wstaję już o szóstej rano, żeby iść na grzyby, ale mam takie miejsce, gdzie nawet po południu coś się znajdzie. I muszę Pani powiedzieć, że jak tu sobie teraz tak siedzimy w Warszawie i widzę te jadące samochody, to oddałabym po prostu wszystko, żeby być w moim domu w górach i zbierać rydze. Nie ma dla mnie wspanialszego miejsca odpoczynku, wyciszenia i przebywania niż las.

Miasto jest dla Pani złem koniecznym?

- Nie, to też nie tak. Fajnie jest, jeśli ma się w życiu możliwość wyborów. Czasem, kiedy patrzę na moich wspaniałych sąsiadów, beskidzkich górali, to myślę sobie, że oni są tam cały czas, w listopadzie, grudniu, kiedy jest szaro i nie ma już po co chodzić do lasu... Wtedy lubię być w mieście i iść sobie

do kina. Jednak po dwóch miesiącach gór powrót do miasta jest dla mnie chyba rzeczywiście jakimś rodzajem depresji powakacyjnej. Zawsze płaczę przez tydzień i trzeba miesiąca, żebym przestała żyć rydzami. A pani zbierała kiedyś rydze?

Prawdziwki.

- No, prawdziwki! Jak się wyrywa tę nogę grubą, to też jest obłęd! Ale rydz to rydz. Gdy zobaczę kawałek pomarańczowego kapelusza wystającego spod trawy lub liści, potrafię przebyć jar prawie do złamania nogi i z narażeniem życia pokonywać wszystkie przeszkody. I jest rydz! Coś cudownego! Mój mąż na przykład w ogóle tego nie rozumie. Zazwyczaj idzie gdzieś obok i nie jest w stanie pojąć, jak można poświęcać czas na patrzenie pod nogi. On woli korony drzew. Jednak na grzyby chodzi rzadko, ponieważ zajmuje się głównie czytaniem książek. Myślę, że wokół niego mogłyby wybuchać bomby i latać samoloty, a on, jeżeli jest zatopiony w książce, nawet by tego nie zauważył. Książkom oddany jest bez reszty.

Jest Pani żoną czytelnika.

- Jestem żoną mola książkowego! Ale wie pani, jakie to jest fajne? Dzięki niemu mamy ogromną bibliotekę i sama bardzo dużo czytam. Nie ma lepszego afrodyzjaku dla takiej kobiety jak ja niż mózg mężczyzny. Jeżeli więc rozpatrywać mojego męża w kategoriach mózgu, ale również wdzięku i kultury osobistej, to na pewno jest najwspanialszy na świecie. Jest człowiekiem, w którym ludzie się zakochują. I mówię to nie tylko jako żona. Widzę to obiektywnie. Oczywiście czasami można go zamordować, bo jeżeli ktoś zajmuje się głównie czytaniem, to nie robi zakupów, nie płaci rachunków i nie przykręca kranów.

Myśli Pani, że teraz też czyta?

- Jeżeli się już obudził, bo możliwe, że czytał do rana i teraz śpi. Nie ma po prostu takich ludzi jak Stasio.

Powiedziała to Pani z takim apetytem...

- Ja go bardzo kocham i co mam jeszcze dodać? Nic się nie zmieniło od lat.

Kocha też Pani Wasze krakowskie mieszkanie.

- Kocham. Jest na strychu i widzę z niego cudowne rzeczy, jak na przykład kopiec Kościuszki, a wieżę Mariacką w lustrze, kiedy myję zęby, bo widać ją z okna w łazience.

A kiedy Pani parzy herbatę, co widać?

- Błonia. Całe Błonia. I z daleka Wawel. Mam wgląd w cały Kraków.

Rydze, lasy, piękne widoki z okna i ponure role jak w "Naznaczonym"... Jak to jest? Czy takie role są wynikiem tego, jakim człowiek naprawdę jest człowiekiem, czy raczej dzięki tym rolom dowiaduje się, kim jest?

- Wie Pani, to ciekawe pytanie. Odpowiem na nie po kolei. Zaczęłam pracę jako osoba bardzo młoda. Miałam 21 lat. Siłą rzeczy dostawałam role amantek, bo miałam długie, jasne włosy i liryczny wyraz twarzy. Oraz lubiłam poezję. Dzięki temu zagrałam mnóstwo pięknych ról w teatrze, a że istniał wtedy jeszcze Teatr Telewizji, taki właśnie mój wizerunek przeniósł się na telewizję. A potem nagle zobaczono we mnie (może właśnie na zasadzie przeciwieństwa?), że mam w sobie pazur i pociągnęło to za sobą role takie jak np. w filmie "Tato". Później zaproponowano mi rolę w serialu "Na dobre i na złe", który miał mieć 13 odcinków. Miałam być żoną Bruna, czyli Krzysia Pieczyńskiego, ale... mnie od razu spodobała się Agata, dyrektor szpitala. A dalej? Jak wiemy, reżyserzy idą za ciosem i mając utrwalony jakiś wizerunek aktora, obsadzają go w takich, a nie innych rolach. Wie pani? Myślę, że reżyserzy filmowi w ogóle nie chodzą do teatru. I nie wiedzą, jaka umiem być. Stąd przez ostatnie 10 lat grywam silne, mroczne, ponure postaci.

A wygląda Pani tak, że mogłaby Pani bez ustanku grywać Świteziankę.

- No, powiedzmy mamę Świtezianki... ale ja za bardzo lubię się zmieniać. Zwariowałabym, grając ciągle Świtezianki. Teraz np. w serialu "Cold Feet" gram szefową agencji konslutingowej, mocną, po trupach idącą do celu kobietę. Dostaję też role bardzo smutne, chorych, umierających osób. Teraz mam scenariusz, w którym mam umierać na raka wątroby.

No więc skąd się to bierze?

- Na początku z przypadku, a potem jest się chyba na fali pewnego swojego wizerunku. Na szczęście mam teatr, w którym mogę być zupełnie inna. Teraz gram w przedstawieniu "Król umiera" jedną z moich kochanych ról: pokojówkę Julię z Królem Jerzym Trelą. To mój najukochańszy partner, kolega, zagrałam z nim wszystkie najwspanialsze role. Małgorzatę w "Fauście" i Mańkę w "Ślubie", teraz Julię. Jurek Trela był już moim kochankiem, ojcem, a nawet byłam jego synem w "Sędziach". Uwielbiam grać zwariowane osoby, z jakimś rodzajem skrzywienia, ale również ciepłem. Wszystkie moje najukochańsze role w teatrze taką właśnie kreską są budowane.

"Naznaczony" jest więc telewizyjną konsekwencją?

- No tak, dyrektor szpitala, szefowa agencji, aż wreszcie trener "Naznaczonym" - też władcza, sila, budząca respekt osoba. >

W serialu uczy Pani fechtunku, jak Pani dziadek.

- W Szkole Teatralnej nienawidziłam szermierki, ponieważ trzeba było używać zatęchłych masek i brudnych kamizelek, które leżały w jakiejś skrzyni od 50 lat. Jednak dla moich szkolnych trenerów byłam i tak niesamowitą wnuczką tego Władysława Segdy - międzywojennego olimpijczyka na wszystkich olimpiadach, wielokrotnego złotego medalisty Polski i Europy, najwszechstronniejszego szermierza tego okresu, bo dziadek walczył i floretem, i szpadą, i szablą. Babcia przez lata żyła, sprzedając medale, a mimo wszystko nadal pozostało ich sporo. Do pracy nad rolą w "Naznaczonym" zabrałam się uczciwie, pomimo że walka, którą odbyłam w tym filmie, nie jest przeprowadzana według reguł sportowych, bo jest to pojedynek na śmierć i życie. Powiem szczerze, że byłam zawiedziona, bo montaż spowodował, że jest to atrakcyjne dla widza, ale... nie widać tego wszystkiego, co odkryłam w szermierce.

Odkryła Pani dziadka.

- Tak! Zaczęłam bardzo wiele myśli poświęcać dziadkowi, którego nigdy nie poznałam. Jego losy były smutne, jak wielu oficerów, którzy ostali się po wojnie w Anglii. Nie mając z czego żyć, ten wielokrotny olimpijczyk został kaletnikiem i przysyłał do Polski zawinięte w papierosy pieniążki i piłki. Tata mówił, że był pierwszym chłopcem po wojnie, który miał własną piłkę. Dziadek bardzo chciał ściągnąć rodzinę do Anglii, ale babcia nigdy się na to nie odważyła. Liczyła, że może czasy się odmienia, ale one bardzo długo się nie odmieniły. Zbyt długo. W moim domu w górach wisi zdjęcie szczęśliwej rodziny, tuż przed wybuchem wojny: dwoje dzieci i para uśmiechniętych młodych ludzi. I kiedy pomyślę sobie, że ten człowiek ze zdjęcia, czyli mój dziadek, nie wie, że za pół roku wyjedzie z Polski, nigdy do niej nie wróci i nigdy już nie zobaczy swoich dzieci i żony, to jeżą mi się włosy. Jakie kruche jest nasze życie i ile wojna namieszała w losach ludzi. Zamierzam wybrać się na jego grób koło Edynburga. Dzięki dziadkowi mam nową przyjaciółkę, Magdalenę Czajkowską. W zeszłym roku zrobiliśmy w szkole teatralnej przedstawienie "Kochamy zwierzątka" oparte na prześlicznej korespondencji Zbigniewa Herberta z przyjaciółmi, m.in. Magdaleną i Zbigniewem Czajkowskimi. Pani Magdalena jako dziecko została w nielegalny sposób wywieziona z Polski i od tego czasu żyje w Anglii. To właśnie ona zadała sobie bardzo dużo trudu, żeby pomóc mi rozplatać historię dziadka.

Ma Pani wielu przyjaciół?

- To, co jest najwspanialsze na świecie, to to, że jeśli jest się otwartym na ludzi, to można mieć wciąż nowych przyjaciół I słowo "przyjaciół" wypowiadam poważnie. Przed trzema laty zwróciła się do mnie grupa młodych wolontariuszy działających przy zakonie Salezjanów w Krakowie. Początkowo chcieli, żebym rozpropagowała adopcję na odległość w ramach ich wolontariatu "Młodzi światu", ale oni prowadzą też przeróżne akcje, budują szkoły, sierocińce, przedszkola. Pojechałam więc do Malawi, jednego z najbiedniejszych krajów na świecie, żeby poprowadzić zajęcia z przyszłymi nauczycielami. Wymyśliłam warsztaty teatralne, formę międzyludzkich kontaktów, porozumiewania się bez słów, rodzaj zabawy, która miała być metodą nauki dla dzieci, bo nie wiem, czy pani wie, ale najmniej skutecznym sposobem uczenia dziecka jest mówienie mu lub nakazanie czytania w czasie lekcji. Po 10 minutach dziecko kompletnie traci zdolność percepcji. I ja w Malawi, w jakimś baraku przez dwa tygodnie nauczałam. W jedynym miejscu, gdzie był prąd, w kościele-baraku pokazałam wszystkim "Faustynę". Tym, którzy nigdy w życiu nie widzieli telewizji, filmu, poruszającego się obrazu. To było niesamowite doznanie. Moja przyjaciółka Beata Fudalej, która jest osobą oszalałą na punkcie astrologii, powiedziała, że przyciągam takie sytuacje, kiedy komuś pomagam, kiedy ktoś zwraca się do mnie o pomoc. Często dostaję takie role. Teraz w "Barwach szczęścia" gram Danutę - osobę chorą na stwardnienie rozsiane, w związku z tym biorę udział w różnych sympozjach na ten temat, przekonuję ludzi, że jeżdżenie na wózku to nie jest wstyd, jak niestety wciąż myśli się w naszym kraju. I ciągle coś takiego mnie spotyka - życie daje mi szansę, żeby pomagać. Bardzo się z tego cieszę. W ten sposób odzyskuje się sens życia.

***

Aktorka Starego Teatru w Krakowie i Narodowego w Warszawie, wykłada na krakowskiej PWST. W filmie pojawiła się najpierw jako tytułowa siostra Faustyna, potem jako Ewa w "Tato". W 1998 roku odcisnęła swoja dłoń na Promenadzie Gwiazd w Międzyzdrojach. Gra m.in. w "Barwach szczęścia", wiosną zobaczymy ja w serialu "Cold Feet". Mieszka w Krakowie z mężem Stanisławem Radwanem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji