Artykuły

Opowieść o miłości i honorze

"Madama Butterfly" w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Operze Krakowskiej. Pisze Anna Woźniakowska w miesięczniku Kraków.

Podobno kilkuletni Giacomo Puccini stwierdził, że najbardziej na świecie kocha muzykę, dziewczęta, ptaki i mrówki. Temu wyznaniu pozostał wierny do śmierci. Muzyka była treścią jego życia, jej środkami kreślił kobiece postaci niemąjące sobie równych wśród operowych heroin. Dobrze się czuł jedynie na łonie przyrody w ukochanym Torre del Lago. Mimo upływu czasu, mimo wojen, rewolucji obyczajowej i feminizmu Manon, Mimi, Tosca, Liu niezmiennie wzruszają bywalców teatrów operowych. I choć Puccini napisał wspaniałe arie na głosy męskie, to przecież nie mężczyźni są w jego operach najważniejsi. Sednem jego dzieł jest kochająca kobieta. Być może zdecydował o tym los. Kompozytor ojca stracił w dzieciństwie. Wyróżniany przez matkę (ze szkodą dla młodszego brata), otoczony pięcioma siostrami czuł się dobrze w żeńskim żywiole, kobieca psychika stała mu się bliska. Miał przy tym wrodzone doskonałe wyczucie sceny, był nie tylko kompozytorem, ale i znakomitym dramaturgiem, który potrafił zadręczać librecistów swoimi wymaganiami. Nad librettem do Manon Lescaut pracowało czterech autorów, ostatecznie ukończył je sam Puccini. Umiał też dostrzec walory sceniczne opowieści z pozoru wcale niescenicznych.

W połowie XIX wieku izolująca się dotąd Japonia otworzyła się na świat. Odpowiedzią było zainteresowanie egzotycznym krajem i panującymi w nim obyczajami. Najpierw francuski pisarz i oficer marynarki napisał powieść pod tytułem "Madame Chrysantheme", w której zawarł swe wspomnienia z Japonii, potem ukazała się nowela "Madama Butterfly" amerykańskiego dramaturga Luthera Johna Longa wysnuta ze wspomnień siostry autora, żony misjonarza pracującego w Japonii, opowiadająca historię gejszy Cio-Cio-San, zwanej Butterfly od emblematu w kształcie motyla używanego przez jej ród. Wątki obu utworów opracował scenicznie również Amerykanin David Belasco. Giacomo Puccini obejrzał spektakl zatytułowany "Gejsza" w czasie swego pobytu w Londynie z okazji tamtejszej premiery Cyganerii. Zainteresowała go postać Cio-Cio-San. Według jego wskazówek reszty dopełnili niezawodni Luigi Ilica i Giuseppe Ciacosa. Po kilku łatach wspólnej pracy librecistów i kompozytora powstało dzieło jedyne w swoim rodzaju, wspaniały żywy portret kochającej kobiety - od zakochanej pierwszym uczuciem młodej dziewczyny po przedwcześnie dojrzałą tragiczną kobietę, której los odebrał wszystko, co było sensem jej istnienia. Pozostał jej jedynie honor, w jego obronie popełnia samobójstwo. To wymarzona, choć jednocześnie jedna z najtrudniejszych rola dla sopranów.

W Krakowie Butterfly nie gościła od dziesiątków lat, nic więc dziwnego, że pierwsza w tym sezonie premiera - właśnie "Madama Butterfly" - wzbudziła ogromne zainteresowanie, tym bardziej że wciąż żywa jest wśród melomanów legenda bardzo "japońskiej" inscenizacji Kazimierza Korda i Krystyny Zachwatowicz z 1969 roku z niezrównaną Jadwigą Romańską w roli tytułowej. Czy obecni realizatorzy i wykonawcy potrafili się zmierzyć z tamtą legendą? Czy oddali sens i urok dzieła Pucciniego?

Waldemar Zawodziński jako inscenizator oper budzi moje zaufanie. Nigdy nie wysuwa się na plan pierwszy, przed autorów reżyserowanego dzieła. Wgłębia się zarówno w tekst, jak i w muzykę. To niby oczywiste, ale przecież praktyka nie tylko naszych scen operowych wskazuje, że nader rzadkie. Jest też Zawodziński z reguły reżyserem i scenografem, tworzy więc dzieło spójne. 25 września oglądając premierę "Butterfly" z radością stwierdziłam, że moje zaufanie nie zostało zachwiane. Zobaczyłam dobrze opowiedzianą rzecz o miłości i honorze, spektakl dotykający odwiecznych problemów odpowiedzialności za uczucia i uczynki. Oprawa opowiadanej historii przypominała miejsce akcji: rozsuwające się ściany miłosnego gniazdka Cio-Cio-San i Pinkertona, świątynne wałki modlitewne poruszane przez Suzuki, nie tylko służącą, ale i opiekunkę małej gejszy (w tej roli bardzo dobra aktorsko i wokalnie Agnieszka Cząstka) błagającą o litość dla swej pani, lampiony i kwiaty (może zbyt liczne jak na mój gust), a przede wszystkim strój i gest japońskich uczestników dramatu. Notabene mogliśmy przy okazji poznać pełnię technicznych możliwości nowej sceny operowej rekompensujących jej niewielkie rozmiary.

Waldemar Zawodziński umie dobierać sobie współpracowników. Tym razem ruch sceniczny i choreografia były dziełem Janiny Niesobskiej, kostiumy zaprojektowała Maria Balcerek. Wszystkie te elementy tworzyły inscenizację bardzo spójną, nakreśloną z delikatnością grafiki japońskiej. Sukces premiery to nie tylko zasługa inscenizatorów, w równym stopniu wykonawców. Spektakl 25 września wystawił dobre świadectwo Operze Krakowskiej. To zresztą kolejna interesująca inscenizacja na tej scenie. Dobiegający końca pierwszy rok w nowym gmachu pod względem artystycznym był w pełni udany.

Muzycznie przygotował "Butterfly" i poprowadził premierowy spektakl Tomasz Tokarczyk. Uczynił to z pietyzmem dla partytury Pucciniego i z dużą wrażliwością muzyczną. Orkiestra grała szlachetnym dźwiękiem dobrze współpracując z akcją sceniczną, równie udanie wywiązał się ze swego zadania chór przygotowany przez Marka Kluzę.

Wszyscy - bez wyjątku - obecni na scenie 25 września (Opera Krakowska oprócz oglądanej przeze mnie przygotowała jeszcze dwie inne obsady) nie tylko pięknie śpiewali, ale i wspólnie zbudowali dobre, przekonywające widowisko teatralne. Bo w "Madamie Butterfly" nie ma właściwie ról drugoplanowych. Każda pojawiająca się na scenie osoba zagęszcza dramat: Bogdan Kurowski w partii groźnego Bonzo przeklinającego siostrzenicę, Krzysztof Witkowski jako książę Yamadori ubiegający się o względy Butterfly, Monika Korybalska - Kate Pinkerton, która wprawdzie pyta, czy Butterfly jej wybaczy, ale nie myśli zrezygnować ze swych praw do Pinkertona i do jego dziecka, urzędnicy, rodzina Cio-Cio-San, wszyscy oni stworzyli dobre podglebie do działań głównych postaci dramatu.

W operze Pucciniego na scenie dominuje Cio-Cio-San. Jeśli nawet nie jest obecna fizycznie, na niej skupiają się myśli i rozmowy pozostałych protagonistów. Jej relacje z trzema mężczyznami bezpośrednio zaangażowanymi w tragedię ukazują różne aspekty jej charakteru. Bardzo dobry Paweł Wunder jako śliski stręczyciel Góro, świetny Mariusz Godlewski w partii przenikliwego, ale bezwolnego, zmęczonego życiem Konsula, i Pavlo Tolstoy - chłopięcy, beztroski i bezmyślny, skupiony tylko na sobie Pinkerton, są swoistym lustrem, w którym odbija się urok, siła i doskonałość moralna głównej bohaterki.

W partię Cio-Cio-San na premierze wcieliła się Ewa Biegas. Artystka, doskonała aktorsko i wokalnie, stworzyła postać jak z filmów Kurosawy. Powiedzieć można, że była bardziej walczącym o honor samurajem niż delikatną kochającą gejszą. Od pierwszego pojawienia się na scenie zapowiadała dramat, a przecież idąca do ślubu Cio-Cio-San jest pełna radości i nadziei. Dopiero z czasem, pod wpływem zachodzących wydarzeń dojrzewa i świadomie wybiera śmierć. Czy tak zarysowana postać Butterfly zaprzecza zamierzeniom Pucciniego? Chyba nic. "Madama Butterfly" na scenie Opery Krakowskiej to piękny i wzruszający spektakl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji