Artykuły

Dyrektor Antoni Kończal

Z inspicjenta stał się adeptem i grywał na scenie, a potem został kierownikiem administracyjnym, zastępcą dyrektora i wreszcie dyrektorem Teatru Animacji - sylwetka ANTONIEGO KOŃCZALA, od 1980 roku szefującego poznańskiej scenie.

Od 25 lat szefuje Teatrowi Animacji, który obchodzi w tym roku 60. urodziny. To brzmi poważnie. Cała reszta jego biografii sprawia wrażenie jednej wielkiej anegdoty.

Kiedy zakochany w przyszłej mamie Antoniego jego przyszły tata odwiedzał narzeczoną w rodzinnym domu w Poznaniu, jej siostry (złośliwie) śpiewały przy fortepianie "My, Pierwsza Brygada...". A on dośpiewywał: "... co naród okrada!". Rodzice dziewczyny nie byli zachwyceni jej związkiem z młodym endekiem, ale miłość zwyciężyła. Młodzi się pobrali i na świat przyszedł (w szpitalu przy ul. Polnej) mały Antek. - Z tego wszystkiego jestem "różowy" - mówi dziś. - Nie kocham Piłsudskiego, to fakt, i nawet się dziwię, że w Poznaniu mamy jego ulicę, ale prawicowe skrajności też mi nie odpowiadają. Nie godzę się na czarno-biały świat i wiem, że z każdego radykalizmu - jakiegokolwiek byłby koloru - zawsze może się urodzić totalitaryzm - deklaruje.

Do szkoły poszedł jako 6-latek, "bo za bardzo w domu pyskował". W szkole mu nie przeszło, więc "zaliczył" kilka podstawówek. Uwielbiał wygłupy i dowcipy. Do dziś pamięta awanturę związaną z wypracowaniem na temat "Ulany", w którym dowodził, że "podstępna chłopka uwiodła niewinnego panicza, bo się chciała załapać do wyższych sfer". - Napisałem to na złość polonistce, która mnie tępiła, a uwielbiała Anię Bryłkę, późniejszą Barańczakową - wyznaje z rozbrajającą szczerością. Maturę zdał w VIII LO.

Artystyczną karierę rozpoczął bardzo wcześnie i równie wcześnie została ona przerwana. Jako trzylatek zadebiutował w poznańskiej operze. - Byłem dziecięciem tulonym na scenie do piersi jakiejś śpiewaczki, bo szwagier mamy był tam zastępcą dyrektora za czasów Bierdiajewa i dziecię "polecił" - opowiada. - Po trzecim spektaklu ojciec postawił veto. Stwierdził, że o godzinie 19 to dzieci śpią i że koniec tych wygłupów.

Po jakimś czasie jeden z wujków zachwycił się głosem Antosia i namawiał rodziców, żeby go dali do Stuligrosza, ale i tu tata był nieubłagany. - Smarkacz ma się uczyć! - stwierdziła głowa rodziny.

Na studiach (a studiował polonistykę) dał wreszcie upust artystycznym ambicjom. - Moi młodsi koledzy zakładali wtedy Teatr Ósmego Dnia, ale mnie to nie interesowało. Bardzo się lubiliśmy, ale ja zawsze mówiłem, że oni sięgają lewą ręką do prawego ucha, a oni szydzili, że mnie fascynuje wyłącznie kabaret - wspomina. Związał się ze studenckim teatrem Nurt, który działał na Winogradach. I tam, poza działalnością kabaretową, zagrał Księcia w "Operetce" Gombrowicza, którą reżyserował Janusz Nyczak. W międzyczasie statystował też w operze. - Chodziłem tam wyłącznie po to, żeby posłuchać fantastycznej Antoniny Kaweckiej, którą uwielbiałem - mówi.

Władza rodzicielska znów go jednak dopadła. Ojcu się nie podobało, że syn - już po studiach - wiedzie próżniacze życie i dzień w dzień wraca nad ranem z klubu, którego został kierownikiem programowym. - Mężczyzna powinien pracować od 8 do 16 i basta! - grzmiał. Wysłał dorosłą już pociechę do pracy w Wod-Rolu pod Poznaniem. - Miałem tam być specjalistą do spraw ekonomicznych, ale po trzech miesiącach uciekłem na FAM-ę do Świnoujścia - wspomina niedoszły reformator rolniczych wodociągów. - Nie wiem, czy ktoś poszedł siedzieć za to, co w tym Wod-Rolu zrobiłem i czego nie zrobiłem - kpi sobie.

Wreszcie znalazł swoje miejsce. Na początku lat 70. teatr Marcinek szukał inspicjenta. I Kończal się tam zgłosił. - Na początku myślałem, że to będzie przechowalnia: popracuję i się urwę - wspomina. Ale go wzięło. - To nie był teatrzyk z bajeczkami dla dzieci, gdzie dorośli się przebierają za pszczółki i robią z siebie idiotów; tam naprawdę działy się ważne artystycznie rzeczy. Teatr Leokadii Serafinowicz i Wojciecha Wieczorkiewicza wessał mnie, zafascynował, zmienił mój stosunek do sztuki - opowiada. Z inspicjenta stał się adeptem i grywał na scenie, a potem został kierownikiem administracyjnym, zastępcą dyrektora i wreszcie dyrektorem.

To on ściągnął do Poznania Janusza Ryl-Krystianowskiego, jako dyrektora artystycznego. Przez miasto przewaliła się burza z piorunami, bo Krystianowski zmienił nazwę legendarnego Marcinka na Teatr Animacji. Dziś nikt już tej nazwy nie kwestionuje, a scena ma swoich zaprzysięgłych - małoletnich i całkiem dorosłych - fanów.

- Ciągnie mnie czasem na scenę - wyznaje Kończal. - Ale znam swoje miejsce w teatralnym szeregu: artystą jest Janusz, a ja mu służę pomocą i codziennie dziękuję Bogu, że mam w teatrze takiego człowieka.

Słynie z tego, że rozbawi każde, nawet najbardziej drętwe towarzystwo. Na oficjalnych nasiadówkach i w antraktach galowych spektakli pasjami opowiada dowcipy. Mnie "ugotował" podczas premiery "Carewicza" w operetce. Kiedy główna bohaterka śpiewa z przejęciem, że jest dziewicą (choć okoliczności na to nie wskazują), pan Antoni pochylił się do mojego ucha i powiedział scenicznym szeptem, wznosząc figlarne oczy do sufitu: - Ja jej wierzę, naprawdę jej wierzę.

- Źle mi było na świecie po śmierci żony, snułem się bez przydziału - mówi, tym razem bardzo serio. - Ale spotkałem cudowną kobietę i teraz moja ulubiona instytucja to dom: oaza spokoju i miejsce, w którym znajduję pełne zrozumienie - wyznaje. Pani Emilia uważa go za człowieka pełnego ciepła. - Marzyłam o kimś takim i nie sądziłam, że to marzenie kiedykolwiek się spełni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji