Artykuły

W poszukiwaniu straconego człowieczeństwa

"Plastynaci" w reż. Rafała Gąsowskiego w Teatrze Wierszalin w Supraślu. Pisze Konrad Szczebiot w Teatrze.

Niepokojąca, na wpół archaiczna, na wpół industrialna muzyka Piotra Nazaruka towarzyszy wydobywaniu się z ciemności gabinetu Profesora Emeta. "Profesor nauk przyrodniczych i niepraktykujący katolik", jak sam się przedstawia, odziany w niebieski kitel, pracuje właśnie nad kolejnym plastynatem, czyli specjalnie wypreparowanymi ludzkimi zwłokami. Jest to aluzja do kontrowersyjnej działalności niemieckiego anatoma Gunthera von Hagensa, który preparuje ludzkie zwłoki wymyśloną przez siebie metodą plastynacji, by tworzyć z nich eksponaty pokazywane potem na objazdowych wystawach. Bohaterowi towarzyszy tajemnicza, ubrana na czarno kobieta. Przygląda się stojącym w różnych miejscach gabinetu plastynatom, prawie nagim, z odcinającymi się na tle bladej skóry żyłami, czerwonymi strużkami krwi i plamami opadowymi znamionującymi rozpoczęty proces rozkładu.

Rozmawiają o duszy, a raczej jej braku, w martwym ludzkim ciele. Już po chwili nabieramy pewności, że doszło tu do jakiegoś faustowskiego układu, a krótka rozmowa - przypadkowo lub nie - odwleka wędrówkę mającą prowadzić do poznania. Czego szuka Profesor Emet? "Człowieka ostatecznego" - odpowiada. Rozpoczyna się podróż.

Znajdujemy się w samym środku sporu o idealny ustrój społeczny. Plastynaci, trzymając w rękach książki z portretami wielkich filozofów na okładce, z emfazą wykładają myśli Platona, Monteskiusza, Konfucjusza i, oczywiście nierozłącznych, Marksa z Engelsem. Mamma Met kieruje dyskusją z wdziękiem cyrkowego konferansjera skrzyżowanego z wytrawnym gospodarzem telewizyjnych talk-shows. W pewnym momencie przywdziewa sterczące czarne wąsy i jako "Tooomasz Mooorus" każe Emetowi iść dalej.

Mijają kolejne sześciany labiryntu, a Profesor Emet wraz z widzami jest coraz dalszy od odpowiedzi na pytanie o sens tej wędrówki. Breughlowskie obrazy chuci towarzyszącej epidemii dżumy ustępują partii szachów, w której pionkami są najwięksi wodzowie wszech czasów. Cytaty z Biblii, świadectwa mistyków chrześcijańskich, manifesty artystyczne malarzy i dowcipne rymowane epitafia próbują zlać się w jakąś kompleksową prawdę o ludzkości. Płyną fundamentalne słowa, aktorzy dwoją się i troją, a my wychodzimy z teatru bez pytania o istotę człowieczeństwa.

Rafał Gąsowski postawił przed sobą wyjątkowo trudne zadanie. Scenariusz, reżyseria, scenografia i kreowanie jednej z głównych ról okazały się zbyt dużym ciężarem dla tego bardzo zdolnego aktora z nikłym jednak reżyserskim doświadczeniem. Wydawało się, że motyw wędrówki sam z siebie stworzy fabularną oś przedstawienia. Tymczasem przemierzanie kolejnych sześcianów okazało się zbyt oczywistym i przewidywalnym szkieletem spektaklu. Nagości owego szkieletu nie była w stanie ukryć nawet seria bardzo dobrych pomysłów inscenizacyjnych (najważniejszy z nich to odznaczająca się dużymi walorami plastycznymi uniwersalna scenografia, ograniczająca się do czterech ogromnych, bliźniaczych, żelaznych konstrukcji, pozwalających kilkoma przesunięciami diametralnie zmodyfikować przestrzeń gry). Gąsowski porwał się z motyką na słońce, na temat pokrewny genialnym dziełom Dantego czy Goethego, temat mogący się ucieleśnić w filozoficznym traktacie Leszka Kołakowskiego. Na poziomie inscenizacji to mogło się udać (w reżyserskich poczynaniach Gąsowskiego dostrzegam dużą dozę talentu). Jednak potyczka literacka została przez autora "Plastynatów" przegrana.

Największą zaletą spektaklu jest dystans i spora dawka humoru. Niektóre sceny przybierają kształt komicznych intermediów. Dla brawurowych popisów Katarzyny Siergiej, żonglującej różnymi konwencjami gry aktorskiej, można poświęcić niejeden taki wieczór. Reszta aktorów w rolach plastynatów tworzy zgrany zespół, ofiarnie wykonując fizyczną i słowną ekwilibrystykę. Nie da się ukryć: Gąsowski do szpiku kości przesiąknięty jest Wierszalinem i to właśnie ostatnie spektakle teatru z Supraśla stały się dla reżysera kluczową inspiracją. Dają się dostrzec, również wierszalińskie w swych źródłach, odniesienia do twórczości Tadeusza Kantora (charakterystyczne działania zbitej grupy aktorów niosących wyłaniającego się ze skórzanej torby manekina, dla których tło stanowi grana jak ze starej płyty muzyka - w tym przypadku jest to czardasz Wiktora Montiego). Czuć tu także klimat studenckich teatrów lat siedemdziesiątych.

Spektakl pozostawia ogromne pole do rozważań i interpretacji. Przyjemność oddawania się takim dywagacjom nieznacznie mąci jednak podskórne poczucie przypadkowości zaistnienia niektórych sytuacji i rozwiązań. Szczególnie ostatnia część "Plastynatów" sprawia wrażenie, jakby Gąsowski nie potrafił rozstać się z dobrymi i jasno wykładającymi pierwotne intencje pomysłami, nie do końca pasującymi jednak w ostatecznym układzie przedstawienia. Stąd pewnie bierze się problem kilku finałów, nie tworzących spójnej całości, a nawet częściowo się wykluczających.

Plastynaci w kolejnych pomieszczeniach labiryntu odgrywają przed nami teatr cywilizacji. Jak przedstawia się bilans dokonań ludzkości? Kilku mistyków, geniuszy, zbrodniarzy i wariatów. Parę wojen oraz doktryn filozoficznych i religijnych. Dużo niezawinionego cierpienia. Bezsensowne przywiązanie do symboli. Cały dorobek nauki i kultury daje się zmieścić na jednym dużym wózku i w kilku książkach ("Gutenberg, czy pan to notuje?"). Zapamiętani w chuci, przerażeni czy też rozpolitykowani są tak samo cieleśni w każdym ze swych wcieleń. Obojętnie, czy przywdziewają maskę Napoleona, Witkacego czy Einsteina - poddani są tajemniczej, wszechogarniającej sile, która w nieprzewidziany dla nich sposób reżyseruje koleje ich życia.

Emet stoi na uboczu i biernie obserwuje kolejne wydarzenia. Sprawia wrażenie zblazowanego i zmęczonego. Jakby nie wierzył już nie tylko w sens swojej wędrówki, lecz również w naukową ideę, której poświęcił życie. Nawet w scenie sądu nad nim nie słychać w jego obronie żarliwości. Obudzony z letargu oskarżycielską mową Kardynała Buzoniego (również jeden z plastynatów), zdobywa się jedynie na stwierdzenie, że to nie plastynacja, a zakopywanie ludzkich szczątków w ziemi oznacza brak poszanowania dla ludzkiego ciała. Mamma Met ogłasza wyrok: "Skazuję tego tu oto oskarżonego na tułanie aż po nowe zmartwychwstanie". Los Profesora został jednak przypieczętowany, Mamma stwierdza, że "nie można wyjść z obrazu".

Jedynym z systemów filozoficznych, który zdaje się poruszać Profesora Emeta, jest taoizm. Stworzeni przezeń plastynaci jak refren powtarzają znany cytat z Lao-Tsy: "Człowiek przylega do ziemi, ziemia przylega do nieba, niebo stosuje się do Tao, a Tao do własnej natury". Sam Profesor mimochodem wtrąca w rozmowę z Mammą Met to "interesujące zdanie, które usłyszał". Jest to jednak fakt bez znaczenia, zbagatelizowany przez Mammę i szybko zapomniany przez Emeta. Choć to Profesor jest twórcą plastynatów, prawdziwym spiritus movens scenicznego świata okazuje się Mamma Met. To ona tworzy światy kolejnych sześcianów, rozdziela plastynatom role i ingeruje w ich działania, bawi się nimi, karze i nagradza. Wygląda na to, że wszystko, co dzieje się na scenie, poddane jest jej woli. Od samego początku z premedytacją myli wszystkie tropy prowadzące do jednoznacznych odpowiedzi. Raz zakazuje Emetowi wejścia do jednego z pomieszczeń labiryntu, gdyż "tam Bóg tańczy w ciemnościach". Kiedy indziej, przyłapana na energicznym studiowaniu trzymanej w ręku mapy, stwierdza, że to "plan Stwórcy", by za chwilę zauważyć przejęzyczenie i poprawić odpowiedź na "plan twórcy", i do końca się nie dowiemy, czy była to pomyłka czy też celowe działanie.

Imiona dwójki głównych bohaterów zaczerpnięte zostały z legendy o Golemie. Według najbardziej popularnej wersji, by tchnąć życie w glinianego człowieka z Pragi, należało włożyć mu do ust pergamin z napisem "emet" - w hebrajskim oznaczającym "prawdę". Wymazanie pierwszej litery napisu ("emet" zamieniał się wtedy w "met" - "śmierć") sprawiało, że Golem na powrót stawał się jedynie glinianym posągiem. W jednej z ostatnich scen proces ten powtarza Mamma Met, wyjaśniając przy okazji znaczenie poszczególnych jego elementów. Pojawia się w ukrytej pod czarną woalką trupiej masce przy leżącym pod śmiertelnym całunem Emecie. Uzbrojona w nagrobek z wypisanym imieniem profesora stwierdza, że w całym wyrazie znaczenie ma tylko "met", czyli ona sama. Profesor był jedynie narzędziem w rękach Mammy, stanowił ów pergamin dający plastynatom życie. Podobnie jak twórca Golema, Mamma Met potrafi tchnąć życie w martwe ludzkie ciało. Nie jest jednak w stanie obdarować nikogo duszą. To rodzi fundamentalne pytanie o to, czy w świecie "Plastynatów" istnieje Bóg? Nie da się udzielić na nie ostatecznej odpowiedzi. Co prawda Emet na pewnym etapie swojej wędrówki dostaje depeszę: "A jednak istnieję. Do roboty!", jednak okoliczności jej otrzymania wskazują bardziej na kolejny dowcip demonicznej przewodniczki.

Na łożu śmierci Profesor Emet wygłasza oświadczenie. Stwierdza, że na dalszym etapie naukowych badań nad człowiekiem należy sklonować Chrystusa z krwi pozyskanej z łez cudownie płaczących figur Matki Boskiej. "Może wtedy wszyscy uwierzą?" Witkacy napisał, że świat jest być może "nieskończenie zawiłą partią szachów, którą w chwilach szalonej nudy gra Pan Bóg z diabłem, dając mu dla zabawy olbrzymie fory". Świat plastynatów z pewnością jest taką partią.

***

Konrad Szczebiot - absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej; współpracuje z portalem www.madeinbialystok.com oraz Programem 2 Polskiego Radia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji