Urodziwa oziębłość
Widownię "Miłości na Madagaskarze" zająć powinni Zygmuntowie Kałużyńscy, Zdzisławowie Pietrasikowie e tutti quanti niepoprawni kinomaniacy. Znajdą mnóstwo smakołyków: cytatów, odniesień i aluzji do najpiękniejszych filmowych scen, przetworzonych w sceniczne znaki. Publiczności mniej ekranocentrycznej uczta przyrządzona w warszawskim Studio może się jednak wydać nieco postna. Zwłaszcza przy rozbudzonych już - dzięki renomie autora, reżysera, wykonawców, teatru - apetytach.
Sztuka austriackiego autora Petera Turriniego wyzbyta jest drastyczności, deformacji, brutalizmów charakterystycznych dla współczesnego teatropisarstwa. Zda się niemal pastelowa. Opowiada o wiedeńskim kiniarzu nazwiskiem Ritter, właścicielu podupadłej budy na przedmieściach, zaprzysięgłym miłośniku filmu, a zwłaszcza Klausa Kinskiego. To właśnie ów idol dzwoni nagle z Ameryki, każe Ritterowi pędzić do Cannes i odebrać od południowoamerykańskich mafiosów fundusze na nowy film. Nietrudno pojąć, że cała ta wyprawa w roli rzekomego producenta obrazu "Miłość na Madagaskarze" toczy się w wyobraźni nieszczęsnego wiedeńczyka. Więcej: jest szczególną drogą jego odwrotu ze świata wiecznych niepowodzeń w świat z celuloidu, drogą ku nieśmiertelności zaklętej w wyblakłych fotosach nad zrujnowanym foyer - ale i ku Kinskiemu w samotności umierającemu za oceanem.
Zbigniew Brzoza utrzymuje tę wyimaginowaną wędrówkę w tonie melancholijno-żartobliwej groteski. Rolę śmigieł samolotu pełnią najzwyklejsze wentylatory, a stewardesa wirtuozowsko kręci pupą; skarcony przez szefa bankowy urzędnik pada na cztery łapy po psiemu, a recepcjonista wyskakuje zza kontuaru niczym pajacyk-zabawa. Wszystko jest nadwyraziste, łagodnie surrealistyczne. I niemal wszystko ma źródło w kinie. Południowoamerykańscy mafiosi wyśpiewują operowe ansamble, demonstrując bliskość upodobań z Fitzcarraldem Kinskiego u Herzoga, tłusty aniołek ze skrzydełkami i z parasolką ma twarz Marii Peszek i sylwetkę Giulietty Masiny, Marilyn Monroe unosi rąbek białej sukni. Przewijają się kadry z "Casablanki", ze "Złodziei rowerów" i jeszcze ta scena ze słońcem wpadającym przez żaluzje i tnącym wypłowiałe sylwetki bohaterów w czarno-białe pasy. W jakim to było filmie? Ritter wie to na pewno i zdąży nacieszyć się tą wiedzą, zanim tłum clownów z Felliniego nie wchłonie go na zawsze.
W tej wypracowanej, konsekwentnej opowieści brak drobiazgu: wzruszenia! Ładunku emocji, które pozwoliłyby uwierzyć, że bohater, ów bezradny, zmęczony starszy pan, naprawdę nosi w sobie wszystkie te światy. I że może być w tym podobny do wielu z nas - równie życiowo nieudanych i równie zasobnych w imaginację.
Stanisław Brudny jest rzetelnym, ofiarnym aktorem i ma na koncie świetne role; tu jednak całkiem nie potrafi rozświetlić swego bohatera, odnaleźć w nim pokładów niezdarnego liryzmu - choćby w sekwencji, gdy z inną nieudacznicą mieli odegrać dialog Bogarta z Ingrid Bergman. Wzruszająca i śmieszna żarliwość granej przez Stanisławę Celińską niezręcznej aktorki zawisa w powietrzu. Ale i inne postacie istnieją w spektaklu niejako osobno. Ich zwornikiem mógłby być jedynie Ritter: gdy jest pusty, gdy nie ma w nim kreatywnej mocy - wyziębia się całe universum.
Aliści pretensje o tę oziębłość emocjonalną teatru Zbigniewa Brzozy nie są niczym nowym. Największe sukcesy tego twórcy: adaptacje "Przemiany" w warszawskim Dramatycznym i "Zbrodni z premedytacją" w łódzkim Teatrze im. Jaracza, były wykoncypowanymi na zimno - i wykoncypowanymi znakomicie! - etiudami z ansamblem ustawionym i wyćwiczonym jak w balecie, i z wytłumionymi do zera przejawami indywidualnej ekspresji. Spektakl przemawiał całością obrazu: symboliką, rytmem, systemem znaków i odniesień - ale emocje poszczególnych postaci pozostawały w cieniu, skryte. Co łatwo przychodziło chwalić przy olśniewających inscenizacjach, ale kłuło w spektaklach słabszych: w "Godzinie, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem" Petera Handkego, w "Antygonie" wystawionej na inaugurację dyrekcji w Studio.
Niedawno Brzoza wyreżyserował w Powszechnym "Noc Helvera" Ingmara Villquista, rzecz o opóźnionym w rozwoju chłopaku i opiekującej się nim kobiecie z przetrąconym wnętrzem. W sztuce skrytego za norweskim pseudonimem polskiego autora namiętności kłębi się co niemiara; eksponowanie ich wszystkich groziłoby histerią. Krystyna Janda i Sławomir Pacek poszli jednak w drugą skrajność: spektakl jest nie tylko powściągnięty niemal do zera, ale też i obliczony w każdym drgnieniu, kreślony jak przy linijce. W efekcie widownia z zapartym tchem śledzi sytuacje, lecz klaszcze na koniec powściągliwie, jakby jednak zabrakło jej szczeliny uczuciowego połączenia się z bohaterami, jakby emocje podgrzane tylko w mózgu, nie w sercu, stygły szybciej, niż można się było spodziewać.
Czy to tylko paniczny lęk przed czułostkowością? Czy - co byłoby gorsze - kłopoty z przeprowadzeniem myśli interpretacyjnej przez aktora, z zakotwiczeniem jej w jego emocji, z podtrzymaniem temperatury przekazu? Cokolwiek by to było, staje się już piętą achillesową jednego z najbardziej obiecujących inscenizatorów. Twórcy teatru rzetelnego intelektualnie, niekoniunkturalnego i nieschlebiającego marnym gustom epoki, teatru wyrastającego z elementarnych wartości: z tęsknoty za pięknem i z przerażenia ohydą, z marzenia o rozumnej harmonii i ze sprzeciwu wobec bezmyślnej agresji. Będąca gorzko-przejmującą emanacją tych wartości łódzka "Burza" poniosła wszakże parę klęsk na prestiżowych festiwalach - jej uroda, nieutrwalona w ludziach na scenie, okazała się ulotna jak dym.
A tak niewiele brakowało. I tak niewiele brakuje teraz, by "Miłość na Madagaskarze", miast być projekcją encyklopedycznej wiedzy Josefa Rittera, stała się projekcją skrytych marzeń każdego człowieka, także tego najśmiertelniej zmęczonego codziennością i z rzadka łażącego już do kina.