"Trzy siostry" i Tuzenbach
Ta sztuka, tylekroć wystawiana, tylekroć oglądana, opisana i opukana przez kilka pokoleń ludzi teatru, może najgłośniejsza w dorobku Czechowa, jawi mi się we Współczesnym jako historia nie spełnionej miłości.
Moskiewski MChAT, pierwsza scena Czechowa, zostawił na długie lata tradycję "Sióstr" przesyconą marzeniami i tęsknotami ludzi bezwolnych, skazanych na egzystencję życia pozornego. Z upływem, czasu zaczęto buntować się przeciwko tej formule, sprawiając dramat o niemożności wyboru, dostrzegając upiorność owej tęsknoty, która zamienia byt w pozór, która, wedle jednego z badaczy literatury rosyjskiej, przekształca pracę w środek głuszący rozpacz człowieka, przerażonego niezmiennością losu pokoleń, które - jak mówi Czechow - istnieją, ale nie rozwijają się. Próbowano i formuły komediowej, powołując się na zarzut autora, iż teatr robi z niego mazgaja. Więcej w nim okrucieństwa niż czułości, wołali inni, to nie jest dramat nadziei, lecz dramat bałwanów. Mój ideał, pokpiwał Czechow, to próżnować i kochać się w pulchnej dziewczynie.
Teraz, kiedy mam za sobą sporą liczbę obejrzanych przedstawień, gdy wspominam posępne dramaty i groteskowe figury, mazgajstwa i komedyjki, skłaniam się, że jest to jednak przede wszystkim - opowiadanie o miłości, o rozpaczliwym głodzie uczucia. O ludzkim szukaniu bezpiecznego lądu. Czy można go jednak odnaleźć?
Jakie okręty są bezpieczne? - pytano mędrca. Wyciągnięte na brzeg - odpowiedział.
Nam zaś przypisane jest żeglowanie, choć jakże marnymi jesteśmy pływakami.
Przedstawienie we Współczesnym nie porywa. Ma ono kilka przejmujących sekwencji - piękny jest finał spektaklu, wytrawny aktor Henryk Borowski, w niewielkiej roli Fieraponta, dostaje oklaski przy otwartej kurtynie; inny weteran sceny, Czesław Wołłejko, momentami nuży, chwilami zaś przypomina swoją klasę aktorską;
Ryszard Barycz jest, jak trzeba, bliższy pastorowi niż oficerowi baterii artyleryjskiej - spektakl jednak dzieje się bez spójności narracyjnej, rozgrywa się raczej w osobnych scenach. I co najważniejsze, zabrakło potężniejszego aktorstwa w trzech rolach tytułowych. Maja Komorowska ma wprawdzie tragiczne oblicze, bywa szlachetna w geście, ale jej kwestie toną w kołnierzu. Styl? Maniera? Tą zaś, przypomnijmy, jest skonwencjonalizowany w naśladowczej praktyce zespół środków artystycznych. Marta Lipińska grała Maszę. Wzruszająca w finalnych scenach, po drodze jednak jakby ociężała, długo rozgrzewająca się do akcji. Irinę oddano studentce szkoły aktorskiej, Katarzynie Figurze. Zdarzenie prawie jak w romansie powieściowym, takie bowiem okazje tam się tylko zdarzają. Antoni Słonimski najprawdopodobniej napisałby, że pani Figura ma piękną figurę, ja dodam, że ujmuje - tak to nazwę - radością aktorską, tym zespołem sygnałów psychiczno-fizycznych, które każą zaufać, iż wybrała właściwy zawód. Zresztą, dodajmy, nie dostrzegliśmy przepaści w wykonaniu ról między nią a zasłużonymi koleżankami.
Jest przecież w tym przedstawieniu jedna świetna kreacja. Spełnia ją Krzysztof Wakuliński jako baron Tuzenbach. Jaśniej się robi w sercu, gdy obserwujemy jego grę pokręconego neurotyka, gorzko mądrego inteligenta rosyjskiego tamtej epoki, który jako jedyny w tym towarzystwie, rozumie dramat swego środowiska. Bez niego nie byłoby przedstawienia.