Artykuły

Szatniarki - do wieszaków

"Grzebania" Jerzego Jarockiego, a ściślej - w czasie pierwszego antraktu, przed ladą, oddzielającą szatnię od foyer, ustawił się dość pokaźny i wielce niezręczny w tych premierowych okolicznościach "ogon". Garść widzów najwyraźniej abdykowała. Nie ukrywam - byłem dumny. Ja, Polak, widząc rodaków swoich, ze Świątyni Sztuki umykających tak chyżo, czułem, że na duszy z wolna wyrastają mi skrzydła. Byłem dumny nieprzyzwoicie wręcz, albowiem wiedziałem, z jakich przyczyn umykają mianowicie. Nikt nie przeczuwał nawet, ja - byłem pewien. Oto salwowali się ucieczką po to, aby szatniarki mogły wykazać się pracą. Tak jest! Rezygnowali z dalszych scenicznych ciągów dla zaktywizowania kompletnie, przez lata całe, rozbestwionych marazmem strażniczek naszych palt.

Bądźmy szczerzy - szatniarki teatralne, w tak niedawnej przecież przeszłości, zajęte były głównie byczeniem się. Przyjmowały garderobę przed spektaklem i zwracały po. To wszystko. W tzw. międzyczasie dłubały w nosie lub drzemały. I nie było w interesie żadnego z widzów, by wyrywać je znienacka, czyli przed końcem spektaklu, z ich czujnych letargów. Rzecz w tym, że wśród rodaków panowała tendencja powszechnego mobilizowania się do nieróbstwa. Każde dziecko wiedziało o zasadzie: czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy. Ba! Pozostawienie szatniarki w stanie hibernacji było ze strony widza gestem ze wszech miar patriotycznym. Bumelanctwo strażniczki wieszaków było policzkiem, wymierzonym komunizmowi, hołdującemu etosowi wytężonej pracy przecież. Nie łudźmy się - taka jest prawda o kompletach na "Wyzwoleniu" Swinarskiego, czy też "Wiśniowym sadzie" Jarockiego. I taka jest prawda o kometach, które wytrzymywały do ostatniej kurtyny. Sen szatniarki, proszę ja was, był korozją, wolno zżerającą znienawidzony system.

Czasy się jednak zmieniły i będzie lepiej dla szatniarek, gdy sobie owe zmiany uświadomią. Dzisiaj jest tak, że należy pracować jak najwięcej, dla swojego dobra oczywiście. Przy okazji człowiek pomnaża dobro ogólne, z czego wynika, że jutro wszystkim nam będzie lepiej. A zatem jest odwrotnie, niż było. Jak dawniej widz ku chwale ojczyzny nie ingerował w byczenie się szatniarek, tak teraz, również ku ojczyzny chwale, w owo byczenie wkracza decyzją o przedwczesnym opuszczeniu spektaklu. Taka jest prawda. Trzeba być czujnym, drogie panie, albowiem w każdej chwili ktoś może zadzwonić numerkiem o blat. I co wtedy?

Piszę o tym wszystkim dość dokładnie, aby ktoś niezorientowany nie pomyślał, że widzowie wychodzili z "Grzebania", gdyż im się nie podobało. Wręcz przeciwnie! Niechaj świadczą o tym ich uśmiechnięte i nagle rozjaśnione twarze, ich lekki trucht ku drzwiom, nieledwie pełen gracji pląs sarny, której spadł kamień z serca. Proszę sobie wyobrazić euforię ich wyjścia, gdyby mogli pozostać do końca. Ale nie mogli. Siła wyższa.

Cóż takiego widzieli, że opuszczali teatr przedwcześnie, ale rozradowani? Otóż - coś na podobieństwo grochu z kapustą, a precyzyjniej - jedną trzecią tej potrawy, albowiem zmuszeni byli obywatelsko wyjść po części pierwszej. Całość liczy sobie trzy godziny i minut trzydzieści, zaś skonstruowana jest tak zmyślnie, iż przemyca wrażenie wieczności. Widz dochodzi po paru chwilach do przekonania, iż będzie już sobie tak siedział w foteliku do końca swoich dni. To cieszy. Wszak lepiej istnieć na półleżąco i dumać, niż użerać się z dniem codziennym.

Rzeczony groch z kapustą to bezlik najprzeróżniejszych ingrediencji, z których sklecone zostało przedstawienie. Że tak się wyrażę, stąpa ono po podstawowych aktach z fantastycznego żywota Stanisława Ignacego Witkiewicza. Jest więc Witkacy chłopiec, któremu jakoweś demony przepowiadają przyszłość niebywałego artysty, są kobiety Witkacego, czyli całe jego mroczne uwikłania w cielesność, są "Szewcy", przepowiadający rychłe nadejście powszechnego zbydlęcenia wszystkich i wszystkiego, co najistotniejsze, jest "Matka", jest "Wariat i zakonnica", jest tragiczna śmierć w Jeziorach, jest w końcu największy intelektualny ambaras powojennej Polski, czyli ekshumacja kogoś, kto nie był Witkacym oraz pochowanie go, jako Witkacego, na starym cmentarzu w Zakopanem. Po drodze widz otrzymuje na dokładkę trzy sceny, tyczące trzech innych ekshumacji - Jana Kochanowskiego, Aleksandra Fredry oraz Juliusza Słowackiego. Gdyby ktoś uporał się z powyższym w miarę szybko, może podumać dla treningu o sensach wielkiego monologu bohatera o tym, jak to ongiś skaleczył się scyzorykiem w członka, a dokładniej - szczęśliwie w sam środek, szczęśliwie, albowiem cięcie żołędzi skończyć by się mogło tragicznie. Dla najwytrwalszych pozostaje odkrycie znaczenia, jakie posiadać może dla całości scena śmierci Tadeusza Micińskiego i nieskończenie długi i nudny monolog Solskiej o sobie samej do potomności. Bieda tylko w tym, że najwytrwalszy niczego nie odkryje, jedynie przyjdzie mu na zakończenie dojść do przekonania, iż, jak zwykł mawiać w takich razach pewien krakowski intelektualista, ma oto do czynienia z wielką kupą pseudo-metafizycznych baliwernii, męczących podobnie, jak męczy laubzega tnąca dąb.

Jak poczucie wieczności siedzenia, tak i wrażenie beznadziejności myślenia co i jak, ma dla widza naszego rozradowanego dobrą stronę. Tę oto, że zwolniony przez własny rozsądek z tropienia głębin, których nie ma przed nim, może przyglądać się swoim ulubionym aktorom. Po raz kolejny udowadniają mu, jak wspaniale, uroczo i jakże długo potrafią mówić, nie mając zbyt wiele do powiedzenia.

Nade wszystko ucieszy widza fakt, którego naturę ujmie metaforycznie. Być może. Powie, iż z "Grzebaniem" jest jak z ową kaczką, z której zrobił się zając, a do tego w buraczkach. I że takie właśnie to było dziwactwo - owo grzebactwo. Cokolwiek bowiem by nie powiedzieć o tym spektaklu - jedno jest pewne. Precyzyjnie nie spełnił tego, co zapowiadał program doń. "Pora, by o Nim (Witkacym) rozmawiać - sugeruje Małgorzata Dziewulska - jak o figurze czegoś, co ośmielę się nazwać katastrofą duchową nas wszystkich. Patos nam nie grozi, bo zbyt to wszystko jest śmieszne". Nie jest figurą katastrofy, ale za to przedstawia się jako notka biograficzna o wielkim człowieku i jego dziele, podana w dość niecodziennej, bo teatralnej formie.

Biorąc pod uwagę tak wielką ilość cech pozytywnych "Grzebania", winniśmy głęboko docenić tych, którzy dla dobra szatniarek wyszli ofiarnie oraz tych, którzy wyjdą w przyszłości. Niech się dowiedzą, że najjaśniejszym punktem przedsięwzięcia jest czapeczka z czerwonej włóczki, w której Jan Frycz prezentuje się niezwykle gustownie, a także ciupaga, z którą Dorota Segda wygląda bardzo godnie. Fundamentalnie bez mała.

Stary Teatr, scena Kameralna, Jerzy Jarocki "Grzebanie" wg S.I. Witkiewicza, reżyseria Jerzy Jarocki, scenografia Jerzy Juk-Kowarski, muzyka Stanisław Radwan, choreografia Agnieszka Łaska

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji