Artykuły

Kłopoty z Ryszardem

"Ryszard II" w reż. Andrzeja Seweryna w Teatrze Narodowym. Pisze Paweł Goźliński w Gazecie Wyborczej.

Rzadko która premiera zebrała ostatnio tyle batów co "Ryszard II" Szekspira w reżyserii Andrzeja Seweryna, naszego człowieka w Comedie Francaise. - To musi być straszne - pomyślałem, no bo przecież wierzyłem recenzentom. Straszne nie jest i daje do myślenia

Nie sądzę, żeby Andrzej Seweryn potrzebował adwokatów. Nie twierdzę też, że zdobyłem wszystkie klucze do jego przedstawienia. Ale myślę, że zasługuje ono na coś więcej niż recenzencką wymianę ciosów. Przynajmniej na próbę zrozumienia, o czym jest.

Zacznijmy od samego Ryszarda II. Koronę włożył jako dziesięciolatek, ale rządzić zaczął dopiero po 12 latach, kiedy pozbył się regentów. Nie cieszy się długo koroną - nieudolne rządy i bunt zwalają Ryszarda z tronu. Zostaje zamordowany w 1400 roku. Jego następcą będzie przywódca rebelii Bolingbroke - Henryk IV, założyciel dynastii Lancasterów.

Po co po marne dzieje Ryszarda sięgnął Szekspir? Żeby zilustrować działanie Wielkiego Mechanizmu Historii - odpowiedział przed 40 laty Jan Kott, a jego wizja wciąż dominuje w umysłach krytyków. W każdej z królewskich kronik stratfordczyka - twierdził Kott - zamknięta jest ta sama pesymistyczna z gruntu opowieść: pretendent przez łańcuch zbrodni zdobywa tron. Morduje, żeby go utrzymać. Aż w końcu sam stanie się ofiarą. "Historia feudalna jest jak wielkie schody, po których nieprzerwanie kroczy orszak królów. Każdy stopień znaczony jest morderstwem, wiarołomstwem i zdradą. Jeszcze krok i spadnie korona. Będzie można ją schwycić".

W przedstawieniu Seweryna widzimy te schody. Na szczycie Ryszard (Michał Żebrowski). Ale coraz wyżej są też pretendenci: Bolingbroke (Artur Żmijewski) i Mowbray, książę Norfolk (Mariusz Bonaszewski). Wspinają się, przerzucając oskarżeniami o zdradę. Skuleni jak przerażone zwierzęta i jak przerażone zwierzęta przyczajeni, by kąsać.

W "Ryszardzie II" historia - jak zwykle u Szekspira - ulega "wściekłemu zagęszczeniu". Pierwsza scena mówi już właściwie wszystko. Wystarczy kilka kolejnych - opowiadających o przyczynach i przebiegu buntu Bolingbroke'a oraz dekadencji dworu Ryszarda - i król musi zrzec się korony.

Szekspir nie miał złudzeń co do praw rządzących historią - uważał Kott. To nie Opatrzność, ale żądza władzy napędza Wielki Mechanizm. Wielki Mechanizm jest uniwersalną zasadą polityki i tylko dzięki temu tekst Szekspira może mówić dzisiaj o nas. Jeżeli ktoś próbuje się wymknąć tej interpretacji, to znaczy, że zbłądził.

Zbłądził zdaniem niemal wszystkich krytyków Andrzej Seweryn. Bo jego "Ryszard II" nie jest tylko ilustracją działania Wielkiego Mechanizmu Historii. I nie jest o upadku Leszka Millera (a taki głos usłyszałem, wychodząc z teatru).

Ryszard o boskim obliczu

Wróćmy jeszcze do sceny otwierającej przedstawienie. Kim jest w niej Ryszard? W płaszczu podszytym purpurą i koroną na głowie przypomina Chrystusa z obrazów El Greca. Ale zamiast pokory Ukrzyżowanego na jego twarzy widać pychę.

W ostatniej scenie pojawiają się znowu te same schody. Ale na ich szczycie zasiada już nie Ryszard, ale Henryk. Jest spokojny, rozkoszuje się majestatem. Właśnie zamordowano jego poprzednika. Za chwilę na scenę wkroczy kondukt ze zwłokami króla Ryszarda. Ale czy króla? To przecież już tylko marny zewłok odarty z dawnej pychy, godności i chwały.

Mary spoczną u podnóża schodów. Na samym dole.

Dramat Szekspira jest o upadku z człowieczego szczytu na samo dno. Ale także o paradoksalności tego doświadczenia. Bo upadek jest zarazem najwyższym wtajemniczeniem, najważniejszą daną Ryszardowi lekcją. Jak to możliwe?

Ryszard z pierwszej sceny jest królem, ale przede wszystkim ziemskim obrazem Boga. To w jego imieniu stoi na straży politycznego i moralnego porządku świata. Sama jego obecność ten hierarchiczny porządek podtrzymuje. Kott zauważył, że "W pierwszych aktach tragedii król porównany był do słońca; oślepiał i trzeba było opuścić wzrok, kiedy stanęło się przy Majestacie". To dlatego jego przeciwnicy łaszą się do niego jak kundle.

Jednak Ryszard nie jest prawym bożym namiestnikiem. Prowadzi z Bogiem przebiegłą grę. Chce w niej rozpoznać granice własnej wolności.

W scenie na wielkich schodach królowi nie udaje się pogodzić zwaśnionych Mowbraya i Bolingbroke'a. Kto ich rozsądzi, jeśli król nie może? Już tylko Bóg. O tym, kto jest zdrajcą, zadecyduje "sąd boży" - rycerski pojedynek. Ale Ryszard wyrywa inicjatywę z rąk Opatrzności. Nie dopuszcza do walki. Sam wyda wyrok: wygna i Mowbraya, i Bolingbroke'a.

Ciąg dalszy rozgrywki - Ryszard odrzuca więzy moralności i honoru. Chce być nawet panem czasu, skoro wymazuje z przeszłości prawa, które mu przeszkadzają dziś. Całe ziemie korony oddaje w dzierżawę, żeby sfinansować wojnę w Irlandii. Jego pycha sięga zenitu: wydaje mu się, że jest ponad dobrem i złem. I dlatego musi upaść. Zostanie strącony z tronu, bo sprzeniewierzył się swojej królewskiej misji. Zrujnował moralną architekturę świata.

Na tym można by zakończyć opowieść o Ryszardzie. Jednak tak naprawdę ona dopiero się zaczyna.

Ryszard męczennik

Przedstawienie Andrzeja Seweryna ma operową konstrukcję: wielkie, wielogłosowe sceny przeplatają się z intymnymi ariami i duetami skrytymi w niewielkiej wnęce, która bywa kaplicą albo więzienną celą. To w niej zostaje zaszlachtowany Ryszard.

Żeby pojąć sens tej sceny, przywołajmy obraz innych zwłok. Zwłok don Fernanda, "Księcia niezłomnego" z dramatu Calderona. Ten infant portugalskiej korony - inaczej niż Ryszard - jest rycerzem doskonałym. A jednak odrzuca całe swoje dawne życie. Pożera list, który miał go uwolnić z mauretańskiej niewoli. Wkrótce z jego brudnego, umęczonego, cuchnącego ciała dusza wzniesie się do Boga.

Dlaczego don Fernand wybiera śmierć? Bo życie, honor, chwała to dla niego tylko sen, gra iluzji. "Świat jest teatrem, aktorami ludzie,/ Którzy kolejno wchodzą i znikają" - pisał Szekspir w "Jak wam się podoba" [przeł. Leon Ulrich], a Calderon, autor "Wielkiego teatru świata", tylko by skłonił się z uznaniem. Tymczasem Książę Niezłomny chce za wszelką cenę przezwyciężyć teatralność tego świata. Przedrzeć się przez zasłonę iluzji, nawet za cenę męczeństwa i śmierci.

W tym ofiarowaniu Książę Niezłomny jest jak Chrystus. Z dumnego infanta portugalskiej korony zmienia się w umęczony, umierający kawał mięsa. A jego śmierć jest swoistym powtórzeniem Golgoty.

Kiedy Juliusz Słowacki tłumaczył w 1843 r. "Księcia niezłomnego", działy się z nim ponoć dziwne rzeczy. "Tarzałem się po ziemi, wystawiłem sobie, że jestem tym księciem Portugalii, który za ojczyznę oddałem mój żywot i dźwigam kajdany Maurów. Darłem piersi moje, połykałem proch na podłodze" - miał opowiadać. Po co mu to było?

Tłumaczył księcia, żeby się wyleczyć - z poczucia jałowości swojego życia i swojej poezji. Innymi słowy z melancholii. "Książę Niezłomny" doskonale się nadawał na antymelancholijny lek.

Ryszard z lustrem

Ryszard II też choruje na melancholię. W centralnej scenie dramatu Ryszard zostaje zmuszony, by oddać koronę Henrykowi. Nie ma już korony, chwyta więc zwierciadło - jeden z najważniejszych symboli z melancholijnego imaginarium. Jest przekonany, że w odbiciu znajdzie twarz przemienioną, naznaczoną katastrofą. I ta twarz będzie odpowiedzią na pytanie, kim jest człowiek, który jeszcze niedawno w swoim rozumieniu był niemal Bogiem. I czy w ogóle jeszcze kimkolwiek jest.

Ale w lustrze jest ciągle ta sama twarz, przed którą padano na kolana, a teraz wielu chciałoby w nią splunąć. Ryszard nie znajdzie więc w odbiciu odpowiedzi na zagadkę własnej tożsamości.

A gdzie jest odpowiedź? I dla Calderona, i dla Słowackiego, i dla szekspirowskiego Ryszarda była nią twarz Chrystusa. Boga, który stał się człowiekiem. Który boskość - tronującą jak niegdyś Ryszard w koronie - sprowadził na ziemię. Tej boskości Szekspir i Calderon kazali szukać swoim bohaterom w sobie samych. Ich role stawały się naśladowaniem wielkiej roli Chrystusa. Aż do śmierci.

Całe życie Ryszarda Szekspir pokazuje jako swoiste naśladowanie ziemskiej misji Boga-człowieka. Od tronowania po prawicy Ojca (Ryszard w koronie), przez ogołocenie z własnej boskiej natury, by stać się człowiekiem (detronizacja), a wreszcie krzyż (zaszlachtowanie Ryszarda w więzieniu).

Tylko że Ryszard - w odróżnieniu od don Fernanda, który sam, w euforii, wziął na siebie Chrystusową rolę - do końca nie chce się pogodzić z sensem własnego życia, który coraz wyraźniej się przed nim wyłania.

Ryszard jest podobny do Hamleta w swoim dążeniu do zrozumienia samego siebie, w niepogodzeniu z rolą, którą narzucić chce mu Opatrzność. I w nieustającym wahaniu. Zapis jego myśli tworzy nerwową linię - od bluźnierstwa po pełną akceptację. Przecina ją dopiero śmierć. Tak jakby ona była ostateczną odpowiedzią, której szukał bohater Szekspira.

W ten sposób rozumiem przedstawienie Andrzeja Seweryna, choć jego logika jest może nie z tego świata. Czy to jednak oznacza, że tekst Szekspira jest dziś "nieaktualny"? Czy naprawdę nikogo nie interesują dziś dylematy upadłych królów?

Ryszard ukryty

Andrzej Seweryn mówił niedawno w piśmie "Foyer": "Nie jestem producentem aspiryny, ale opowiadaczem starych lub nowych historii dotyczących istoty świata". To prawda. Problem w tym, że trzeba tak opowiadać te stare historie, żeby nie zawisły gdzieś między sceną i widownią.

Seweryn odżegnuje się od myślenia teatralnych utopistów, ludzi, którzy chcą w teatrze uprawiać coś więcej niż teatr - sam podjął się realizacji swoistej utopii. Wziął tekst praktycznie publiczności nieznany i zdecydował się na podjęcie tematyki "nie z tego świata". Mam wrażenie, że trochę zapomniał, że publiczność Teatru Narodowego AD 2005 to zupełnie inna publiczność niż ta, która słuchała prapremiery "Ryszarda II". Właśnie: słuchała przede wszystkim. Potrafiła bez trudu z padających ze sceny słów odtwarzać piętrowe znaczenia tekstu. Z niezauważalnych dla dzisiejszego widza sugestii wywoływać w wyobraźni przestrzenne obrazy.

Tymczasem Seweryn stworzył przedstawienie operujące co prawda wielkimi obrazami, ale wszystkie na nich figury, wszystkie sceny wydają się równie ważne. Jakby reżyser chciał nadać rangę każdemu słowu.

Seweryn nie prowadzi widza, ale wrzuca go na głęboką wodę - konfrontuje z wielkim widowiskiem i każe samemu szukać w nim tego, co najistotniejsze. I co w nim ukryte. Nic dziwnego, że publiczność, często także ta recenzencka, pogubiła się. Pogubili się też aktorzy. Jest w tym przedstawieniu tak naprawdę jedna wielka rola. To Ryszard Michała Żebrowskiego. Bo tylko w tej roli jest pełne zrozumienie tego, co i dlaczego się gra.

Ale mimo wszystko będę bronić tego przedstawienia. Właśnie dlatego, że nie jest z tego świata. Że stawia opór, irytuje. A przede wszystkim dlatego, że daje do myślenia i warto z nim dyskutować o sposobie tłumaczenia wielkich opowieści na język dzisiejszej sceny.

Podsycana przez krytykę wojna między "młodymi eksperymentatorami i wywrotowcami" (sztandarową postacią jest tu Krzysztof Warlikowski, którego "Burza" pozostaje najważniejszym szekspirowskim przedstawieniem ostatnich lat) a "obrońcami zawodowstwa, tradycji i głębi teatru" (tu sam siebie sytuuje Andrzej Seweryn), fałszuje tylko obraz dzisiejszego teatru. Szkoda byłoby zmarnować szansę poważnej rozmowy o teatrze, zmieniając ją w pyskówkę. Na scenie wystarczy miejsca dla wszystkich.

Na zdjęciu: Michał Żebrowski jako król Ryszarda II.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji