Artykuły

Pół żartem, pół serio

W Paryżu znany kompozytor musicali zaginął ze swoim samochodem w stanie zupełnego załamania psychicznego nazajutrz po bardzo krytycznych recenzjach jego nowej premiery. Bez obawy; nie wierzę w naszych warunkach w taką siłę krytyki, dlatego też zaczynam od sprawy najbardziej przykrej, choć niestety symptomatycznej.

Bliskie pokrewieństwo łączy telewizję z cinema verite. Jerzy Ziomek w "Życiu Literackim" telewizyjną estetykę wyprowadza z zasady spontaniczności i jednoczesności. Telewizja stać się może marzeniem socjologów, jej aparat rejestracji odruchów ludzkich zdaje się być niezawodny. Pod jednym warunkiem: warunkiem celowości. Znam wielu ludzi, którzy nie chcą za żadną cenę występować przed kamerami TV; znam innych, którym zależy na zdobyciu w ten sposób popularności. Telewizja powinna cenić swój autorytet i dbać o godność człowieka. Kilkakrotnie już polska TV próbowała sondażu opinii publicznej; niestety czyni to znacznie częściej dla zabawy, niż dla rzeczywistej potrzeby. Sprawiamy wrażenie dziecka, któremu dano do ręki zegarek; i owszem, to ładnie tyka, ale służy dla zupełnie innych celów. Przykład: "Pociąg pośpieszny z N". Zmontowano ogromną aparaturę: reporterzy ze sterczącymi antenami nadajników kamerzyści, dwie orkiestry, kilkudziesięciu kolejarzy i milicjantów, transparenty, ankiety, megafony. Na największym dworcu pasażerskim w Polsce urządzono prawdziwą obławę na pasażerów; aby się dowiedzieć, ilu ludzi podróżuje służbowo, a ilu prywatnie, ile dziewcząt chce występować w filmie i kto chce zdobyć nagrodę jako miliardowy pasażer. Wiele hasu o nic. Puściwszy w ruch całą tę machinę, mocno zdezorientowany speaker określił na zakończenie program, jako "próbę, co socjolog powinien zrobić w tej dziedzinie". Przyznam, że ta "próba definicji" stała się przysłowiowym gwoździem do trumny, program "Pociąg pośpieszny z N" określiłbym bowiem mianem zupełnego nieporozumienia. Z wielu przyczyn. Braku jakichkolwiek sprecyzowanych celów. Nadużycia aparatury TV dla zmontowania programu błahego i od pierwszej chwili nieudanego. Nadszarpnięcia autorytetu nie tylko TV, ale wszelkich socjologicznych prób ankietowania. Niedozwolonych praktyk z naciąganiem ludzi, i publikowaniem zdjęć i nazwisk nabitych w butelkę dziewcząt, które zawierzyły telewizji, że mają szansę wystąpienia w filmie polsko-amerykańskim (!). Na szczęście ludzie nie byli na ogół łatwowierni i wykazali znacznie więcej zdrowego rozsądku, niż realizatorzy TV. O co im bowiem chodziło? Czy rzeczywiście o dane socjologiczne? Czy rzeczywiście o ankiety, o wykazanie siły i rzutkości dziennikarskiej? A może o zabawę? Pytania retoryczne; rezultat opłakany. Wątpię, czy ktokolwiek z ankietowanych i z oglądających ten program da się na przyszłość naciągnąć jakimkolwiek ankieterom, choćby pytali o rzeczy jak najbardziej pożyteczne i słuszne.

A przecież telewizja nie raz dowiodła, że potrafi rzeczywiście zmobilizować opinię publiczną, że potrafi dokonać rzeczy pięknych i pożytecznych, przykładem niech będą chociażby zarzucone od dłuższego czasu "Turnieje miast"! Chodzi jednak o to, by używała swoich środków technicznych i swojej siły atrakcyjnej w sposób właściwy i przemyślany.

Od dłuższego już czasu propagujemy piękno i uroki wczasowisk karkonoskich, zapobiegając jednostronnej modzie na Zakopane. Jak to jednak uczynił magazyn "Klakson" i jego "dodatek" - Informator turystyczny? W dzień, gdy prasa doniosła o wymarzonych warunkach śniegowych w Karpaczu i Szklarskiej Porębie - redaktorzy "Informatora" nic o tym nie wiedzieli. Pokazano kilka bardzo kiepskich zdjęć, a reklama przypominała jako żywo szyldy polskiej gastronomii. I znowu zamiast zachęcić - uczyniono wszystko, aby zniechęcić ewentualnych reflektantów.

DZIEJE się to wszystko w chwili wyraźnej poprawy wielu programów i w dniach, kiedy największym sceptykom TV wytrąca się broń z ręki. Nie chcę powracać do pochwał pod adresem Wszechnicy TV, która prowadzi doskonały cykl "Czy w kosmosie istnieje życie", pod adresem niezawodnego "Pegaza", profesora Zina, czy krakowskich "Zapraszam na wtorek wieczór". Inwencja potrafi zastąpić wiele braków technicznych i artystycznych. Kamuflując z nieznanych przyczyn świetny program prima-aprilisowy . "Życzymy dobrego odbioru", telewizja wyrządziła mimowolną krzywdę Wojciechowi Młynarskiemu, autorowi znakomitych tekstów, reżyserowi programu Ewie Bonackiej, scenografowi Xymenie Zaniewskiej, plejadzie niezawodnych wykonawców z Janowską, Brusikiewiczem, Stępowskim, Witasem, Edytą Wojtczak na czele. Zgubna wstrzemięźliwość, zwłaszcza w czasach posuchy dobrych programów rozrywkowych i nadmiernie reklamowanych spektakli teatralnych, jak chociażby J. Audibertiego "Zło krąży" w realizacji łódzkiego teatru TV, a reżyserii T. Worontkiewicza.

Nie mam nic przeciw dramaturgii Audibertiego, przeciw jego soczystemu dialogowi, przeciw subtelnym i do dziś rozśmieszającym aluzjom politycznym; ale repertuar teatru TV staje się dla mnie zagadką mimo tak zaszczytnych, jak "Horsztyński", wyjątków. Nie mam także nic przeciw grze zwłaszcza szczęśliwego "ojca pięcioraczków" Ludwika Benoit, którego na małym ekranie bardzo cenię, ani przeciw występującemu w podwójnej roli J. Kłosińskiemu ani przeciw grze W. Chwiałkowskiej, ani przeciw kreacji K. Chamca. Sztuka Audibertiego jest jednak pikantna; a potraw pikantnych nie podaje się w zakładach zbiorowego żywienia, jak ongi wdzięcznie nazywano restauracje. Toczymy boje o dobre filmy w telewizji; wiele z nich odpada w obawie, że "dzieci mogą zobaczyć". Audibertiego pokazano późno, dzieci spały, ale jego dowcipy brzmiały w okrutnie realistycznym teatrze TV niesmacznie.

I ten właśnie realizm stwarza, że wielki dramat romantyczny z największym trudem mieści się w ciasnych ramach telewizyjnego ekranu. Tak było z adaptacją "HORSZTYŃSKIEGO" Juliusza Słowackiego, dziełem Jerzego Kreczmara. Kreczmar stworzył dramat świetnych epizodów, uczynił z Szczęsnego bardziej Gustawa, niż Konrada, z całej insurekcji kościuszkowskiej daje tylko skrótowy finał, wydobył ze sztuki Słowackiego wątek Hetmana, Horsztyńskiego i Szczęsnego co pozwoliło nadać spektaklowi pewien rytm i ciągłość. Niestety, konwencję teatru telewizyjnego mocno wypaczyły wstawki filmowe; język filmu jest bowiem zupełnie odmienny, "Horsztyński" w widzeniu Kreczmara był więcej dramatem słowa, niż sytuacji, i słusznie, takie są prawa telewizji. Był to znowu teatr aktora. Scenę spotkania Horsztyńskiego w pięknej kreacji Władysława Hańczy z Hetmanem - Janem Świderskim zaliczyć można w historii teatru TV do najprzedniejszych.

Nikt na szczęście nie usnął w czasie pierwszej prawdziwej, udanej i zakończonej rzetelnym sukcesem "Kobry" Henryka Bielskiego "POŚCIG". Bielski, pospołu ze Słotwińskim, nareszcie pokazali, że polscy zbrodniarze niekoniecznie muszą być Madejami, polscy milicjanci gwardią papieską, polscy kasjerzy przedszkolakami, a polskie kryminały środkiem usypiającym lub rozwścieczającym. Kapitan Sowa zgubił trop, bądźmy więc dobrej myśli, że może z tego materiału uda się nakręcić pierwszy dobry film kryminalny! Polecam także aktorów; nie było w tej "Kobrze" złych wykonawców, a wyróżnić trzeba Mikulskiego, Kowalczyka, Białoszczyńskiego, Damięckiego, Pressa, Baryczą to świetnie zarysowane, bardzo naturalne i wiarygodne postaci. Proszę zwrócić uwagę na realizm zdarzeń i szczegółów; dbałość, która przynosi zaszczyt teatrowi sensacji.

Niestety, nie dorównał "Pościgowi" pierwszy film Józefa Hena z serii "Perły i dukaty", zatytułowany "Markiza de Pompadour". Wymyślony problem ratowania interesów spółdzielni meblarskiej przez fikcyjne zaręczyny, naciągane dialogi, milicja znowu jak gwardia papieska; aktorzy wyraźnie w swoich sztywnych rolach czuli się źle. Poczekajmy na resztę.

Był to zresztą w ogóle festiwal Gołasa; ujrzeliśmy go po raz drugi w, znakomitym towarzystwie: A. Prucnal, W. Warskiej, M. Czechowicza, B. Kobieli, J. Kruszewskiego, B. Niewinowskiego, W. Pokory w zyskujących sobie coraz wdzięczniejszą widownię kolejnych "Listach śpiewających" ("Baba w babie") Osieckiej, które tym razem reżyserował E. Dziewoński. Ten cocktail liryzmu i humoru należy już do trwałych zdobyczy telewizyjnej rozrywki; co znaczy jednak mariaż świetnego scenariusza i doskonałej obsady!

I znowu prawem kontrastu katowicki koncert śpiewno-recytatorski "Ze starego albumu" w reżyserii Jędrzeja Szafrańskiego; ładny pomysł zagubiony w plątaninie epok i stylów, z chybioną chronologią i cocktailem artyzmu i grafomanii; pół żartem, pół serio, gdzie jedynie scenografia Stefana Maciąga oprawiła rymy i melodie w stylowe ramki fin de sieclu.

PÓŁ żartem, pół serio; jak większość przytoczonych wyżej uwag. Ostatnie "Szpilki" polecają polski "cocktail Maryni", powstały z mieszanki pół na pół spirytusu metylowego z czystą wyborową; podajemy go pod koniec zabawy z plasterkiem.

Ale nie polecamy telewizji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji