Artykuły

Serce na baterie

Wróżył i wróżył, wieszczył i wieszczył, niczym jakaś maniakalna Pytia z Krupówek grzmiał o rychłym zaniku wszelakiego istnienia poszczególnego, wszelkich uczuć wyższych, ba, sam siebie, w 1939, złożył na ołtarzu tegoż wróżbiarstwa i wieszczenia, żyły sobie podciął, połknął bydlęcą dawkę narkotyków i głowę w ostateczną pętlę wsadził, a tu mamy już, chwalić Boga, rok pański 2002 - i nic. Figa z makiem. "Szewcy" Witkacego, opus magnum naszej Pytii z Krupówek, w 1934 napisani, wciąż jakoś nie mogą się doczekać własnej aktualności, wciąż się wprawdzie nieźle, ale tylko - zapowiadają, bo świat wciąż zdycha i zdycha, lecz jakoś, bidula, wciąż porządnie zdechnąć nie może. Powszechna uniformizacja mentalna, która ma na amen spłaszczyć wszystko, nie przybywa. Latka lecą, wróżba się nie spełnia. Świat wyraźnie robi Witkacego w trąbę. Aż tu nagle zza sosny...

Tuszę, że tak starzy góralscy bajarze cyzelowali napięcie. Na przykład Sabała-Krzeptowski, ojciec chrzestny Witkacego, pewnikiem tak cyzelował. Aż tu nagle zza sosny wyskoczył nieoczekiwany świstak... Ściślej mówiąc - oczekiwany "Trzeci akt" wg "Szewców" Witkacego jako dyplom aktorski krakowskiej PWST wyskoczył. I jest. I dziwnie się gapi. W programie do spektaklu Jan Błoński pisze: "Przypatrzeć się końcu świata jest nie zawsze przyjemnie, ale na pewno warto". Błońskiego zawsze trzeba słuchać. Patrzę więc na dzieło Jerzego Jarockiego. Widzę scenicznego świstaka. Ma martwe, szklane oczka ebonitowej lalki. Wróżba Pytii z Krupówek się spełniła. Przypatruję się końcu świata. Koniec świata trwa dwie godziny i kwadrans. I jak to z ostatecznym finałem bywa - nie da się go przeżyć.

W pewnym gorzkim sensie piszę więc z martwych. Tak wielbić Witkacego, by realną kin - to jest tragiczny rodzaj miłości. Sklecić z "Szewców" wypchanego świstaka przedwojennej teatralnej awangardy - to samemu zgodzić się na nieistnienie. Tak, wiem, to nieistnienie Jarockiego trwa dwie godziny i kwadrans, ale jednak jest to nieistnienie. Piszę z martwych, bo śmierć chwilowa nie przestaje być śmiercią. Notuję mogilne frazy i śmiech mnie bierze na ten chór świętego oburzenia, że oto śmiertelną stylistyką traktuję najświeższe dzieło Mistrza. Cóż, stara prawda głosi, że dla sytuacji mogilnych żadne słowa nie są zbyt mocne. Nie ma mnie, gdyż reżysera, który ongiś konstruował moje teatralne podniebienie, też chwilowo nie ma. Nie ma mnie, a chcę być, więc zaklinam tę chwilę, zaklinam - żeby tylko chwilą była, żeby te dwie godziny i kwadrans nie weszły w krew, żeby się skończyły. Chcę się obudzić i wyleźć z leja fundamentalnej nudy, skleconej z przedwojennych wiórów i papieru, co się w proch obrócił na moich oczach.

Zwyczajnie, po ludzku, chcę zapomnieć o biednych studentach, co są jak ów wypchany świstak, któremu zdania Witkacego wystają z ust, niczym jakieś potwornie sztuczne kamienie Demostenesa. Chcę już nie słyszeć tego automatycznego klepania słów, chcę nie widzieć cielesnej, godnej Golema, nieporadności ani nieusuwalnej aktorskiej uniformizacji, która sprawia, że wszyscy zlewają się w jeden mulisty kloc nie do wytrzymania. Czy to możliwe, że akurat u Jarockiego, jedynego w swoim rodzaju wirtuoza wyciskania z aktora tonów najczystszych, młodzi aktorzy nie są w stanie wydusić z siebie niczego, poza litym blefem? Tak, możliwe. Jakim cudem reżyser, który zawsze schodził bezlitośnie na dno tekstu, tym razem sam przed sobą godzi się na płaskość naleśnika z baru mlecznego w Poroninie albo nawet w Czarnym Dunajcu? Nie wiem. I nie pojmuję, jakim cudem autor przedstawienia tak porażająco bezwzględnego, jak niegdysiejsza "Matka", tym razem gładko przełknął Witkacego na poziomie folderów krajoznawczych, na poziomie amatorskich bajek o czubie z Krupówek, który lubił wypić bądź dać w żyłę, w związku z czym, pisząc, wydziwiał ile wlezie, maniakalnie wieszcząc światu jego rychły koniec definitywny. Chcę zapomnieć o Witkacym - dostarczycielu scenicznych wiców. Chcę o tym zapomnieć, bo chcę sobie przypomnieć, że jak u Witkacego dziewka bosa wnosi na tacy wielkie, krowie czy też bycze serce wciąż pulsujące albo gdy jeden z szewców paraduje z siekierą tkwiącą w czaszce, to w obrazkach tych nie chodzi o tak zwane "jaja" sceniczne, ale o nagle zamarzający na ustach widzów uśmiech. Tak piszę z martwych frazą ciemną, gdyż żyć chcę. Czy to tak trudno pojąć?

Ale też piszę, co piszę, żeby czegoś innego nie napisać. Żeby nie napisać tekstu, który się krakowskiej uczelni od dawna należy. Otóż, ja wiem, że mieć na liście płac takie nazwiska, jak: Lupa, Pszoniak, Jarocki, to bardzo przyjemna okoliczność, mistrzostwo Polski i w ogóle czapki z głów. Ale nie mogę nie zapytać z martwych o życie tego studenta, przysłowiowego studenta, który ma siekierę w czaszce. Co z nim? Macie, panie i panowie, odfajkowanego Jarockiego, moje gratulacje - ale co ze studentem? Sztuczna siekiera wystaje z realnej czaszki. Szklane oczka ebonitowej lalki tępo gapią się na mnie. Na tacy pulsuje ogromne, czerwone serce. Po spektaklu wystarczy pstryknąć i puls znika. Serce jest z gumy, na baterie. Serce jest martwym gadżetem. Dlatego nie zapytam, czy ktoś jeszcze pamięta nazwisko studenta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji