Artykuły

Eksperymentalny odcinek z gumy

Wyższość spektaklu, na którym trzeba myśleć, nad spektaklem, na którym nie trzeba myśleć, polega na tym, iż na spektaklu, na którym trzeba myśleć, czas płynie znacznie szybciej niż na spektaklu, na którym myśleć nie trzeba. Nawet gdy dzieło dające do myślenia trwa w istocie dłużej, niż dzieło nie dające do myślenia, człowiek i tak jest szczęśliwy, jest radosny, bo mu się wydaje, że dzieło trwa krótko. Dumaj, a jakoś przetrwasz - oto naczelna zasada teatromana. Już teraz powiedzieć wypada, że wyreżyserowana przez Mikołaja Grabowskiego "Sonata Kreutzerowska" Lwa Tołstoja jest przedstawieniem dającym do myślenia, i to bardzo. Im dalej w spektakl, tym więcej zagwozdek. Rozpoczyna się zaś na pozór niewinnie.

Oto Grabowski sugeruje, że pokazuje pociąg, to znaczy wagon, a ściślej - wnętrze jednego z wagonów składu mknącego przez Rosję. Cztery drewniane ławeczki, na dwóch z nich dwóch panów spoczywa, wokół spory półmrok się ściele, z głośników zaś dochodzi jęk stukających o szyny kół. W porządku, 1 umawiamy się na pociąg - i mamy pociąg. Na razie wszystko rozumiem. Jeden z panów będzie narratorem (Mikołaj Grabowski) drugi - demaskatorem (Jan Frycz). Demaskator zdemaskuje przed narratorem i przy okazji przed nami istotę swojej zbrodni, opowie swoje życie, by wyjaśnić jego kodę - mord na własnej żonie. Póki co więc rozumiem, ale po chwili już coś nie bardzo. Bo jeśli w pierwszych słowach Grabowski daje jasno do zrozumienia, że pociąg jedzie, to po co uprawia tautologię i podpiera tę jasność puszczaniem odgłosów jadącego pociągu? Czyżby się obawiał, że widz nie pojmie informacji o jeździe pociągu, jak nie usłyszy jadącego pociągu? Dziwne, ale nie najdziwniejsze, napięcie naszego myślenia bowiem od tej chwili zdecydowanie wzrasta. Oto naraz milkną głośniki, czyli słyszymy wyraźnie, że pociąg już nie jedzie, ergo - stoi (bo chyba nie leży?). Dokładnie wtedy Frycz zaczyna snuć swą długą i mroczną historię. Na co się umawiamy tym razem? Tak się składa, iż tekst Tołstoja jest realistyczny, więc na coś z tym pociągiem umówić się wypada. Czy stanął na stacji, czy też w szczerej tajdze? Może stary maszynista chciał się odrobinę zdrzemnąć? A może syberyjskie bobry wykonały swój j stały numer i znowu zjadły podkłady? Może w końcu cisza jest stąd, że na czas trwania spektaklu Grabowskiego nasz pociąg wjechał na eksperymentalny odcinek wykonany z gumy? Dziwne, ale i tym razem nie najdziwniejsze. Rzecz bowiem najpewniej w tym, że wpływ aktorstwa Frycza jest znaczny również na koleje Rosji. Gdy Frycz zaczyna mówić - pociągi zaczynają milczeć. Jedźmy więc dalej.

Z tyłu naszego wagonu mała przestrzeń, cała w bielach. Pojmuję - umawiamy się, że to salonka wspomnienia, jakby wnętrze głowy Frycza, że to wrażliwość Frycza, myśli Frycza i ból Frycza. I rozumiem, że się umawiamy na Frycza, który będzie wprowadzał na tę małą scenkę głównych bohaterów tragedii: żonę, dzieci, fatalnego skrzypka w końcu - kochanka żony, który w kulminacyjnym momencie zagra z nią tytułową sonatę Beethovena. Nie rozumiem jednak, dlaczego owi bohaterowie okazują się manekinami, kukłami na niemiłosiernie skrzypiących kółkach? I co niby ma wynikać z faktu, że wielki ból Frycza jest zaludniony skrzypiącą, drewnianą martwotą? Że suchy on jest, czyli nieludzki, czy że twardy, czyli właśnie ludzki? Ale to dopiero połowa problemu. Nagle bowiem manekin żony zaczyna mówić, to znaczy - ożywa. Pinokio on jest, czy kto on jest? W pewnym momencie Frycz wtacza na scenę autentyczną aktorkę (Katarzyna Krzanowska), co powoduje ogólny popłoch myślowy. Nie dość, że najpierw nie wiadomo, dlaczego drewno, to teraz nie wiadomo, dlaczego drewno zmienia się w ciało i na dodatek mówi? Na co się umawiamy? Diabli raczą wiedzieć. I w ogóle - jest coraz gorzej. Zaczynają się autentyczne Himalaje.

Gdy bowiem Grabowski gra narratora - mamy pełną jasność. Dobrze jest, wszystko rozumiemy. Ukryć się jednak nie da, że Grabowski, jak gdyby nigdy nic, nagle wchodzi w rolę siostry żony Frycza, czyli w rolę aktualnej szwagierki Frycza. Przepraszam najmocniej, ale na co się umawiamy? Następnie, porzuciwszy szwagierkę, Grabowski łapie się za epizod służącego Frycza. Czyżbyśmy się na coś umawiali? By zaś całość przeistoczeń zamknąć zgrabną kodą, Grabowski postanawia w ogóle opuścić wagon. I opuszcza. Pod jego nieobecność Frycz doprowadza swój monolog do punktu kulminacyjnego. Za moment błyśnie sztylet... Biała kurtynka salonki się unosi - i co widzimy? Tak jest! Widzimy Krzanowską w roli żony oraz Grabowskiego, który - chyba na peronie? - zdążył już wcielić się w rolę fatalnego skrzypka, w związku z czym przekonuje Frycza, żeby Frycz raczył się opamiętać. Już nie będę pytał, na co się umawiamy, bo już jasne jest, że w imię ogólnej nastrojowości umawiamy się na umowność wszystkiego. To oczywiste, że Frycz - jako postać literacka - nigdy nie zabije Grabowskiego, czyli w istocie narratora, który opowiada jego - Frycza historię. Musiałby być głupi, a nie jest, w związku z czym uśmierca żonę. I tak spektakl się kończy - ważkim morałem mianowicie. Żony, które nie władają piórem, nie mają wielu szans na ziemi.

Owszem, niewiele ma to wspólnego z Tołstojem. Ale kto tutaj w ogóle mówi o Tołstoju?!! Rzecz w tym, iż tzw. zstępowanie do tzw. głębin spektaklu w sytuacji, gdy na jego powierzchni panuje totalne inscenizacyjne rozczochranie, bałagan, ogólna rozsypka elementów oraz ciągłe umawianie się nie wiadomo na [ co, nie ma najmniejszego sensu. Więc nie zstępuję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji