Artykuły

Ogród w Andrzejowie

- Gdy zobaczyłem łącznik Teatru Wielkiego, to się tym zachwyciłem. Pamiętam, że był to 1968 rok, a więc rok po oddaniu do użytku gmachu opery, gdy go ujrzałem po raz pierwszy. Ten łącznik był dla mnie cudem techniki! - rozmowa z MARKIEM SZYJKĄ, dyrektorem Teatru Wielkiego w Łodzi.

Anna Gronczewska: Już prawie dwa lata jest pan dyrektorem Teatru Wielkiego. Jak się Panu mieszka w Łodzi?

Mam wrażenie mocnego zadomowienia w tym mieście, zakorzenienia w nim. Z różnych powodów Łódź jest dla mnie bardzo ważna. Jak sięgam pamięcią, pierwszym miejscem w moim życiu, nie związanym z Radomiem, gdzie się urodziłem, był Andrzejów, dziś część Łodzi. Tam wiele lat mieszkali moi dziadkowie. Co najmniej przez kilkanaście lat spędzałem tam każde wakacje. Pamiętam wspaniały ogród znajdujący się na granicy Andrzejowa i Bedonia. Dojrzewałem tam pod każdym względem. Z tego Andrzejowa wyrywałem się do Łodzi. Dojeżdżało się do niej pociągiem, niebiesko-żółtą jednostką, którą miejscowi nazywali "pedel".

Jeździł Pan sam?

- Zawsze chciałem sam do tej Łodzi pojechać, ale babcia i dziadek nawet nie chcieli o tym słyszeć.. Miałam 12 czy 13 lat kiedy wreszcie sam pojechałem do Łodzi pociągiem. Gdy wróciłem wieczorem do Andrzejowa przerażona babcia wysłuchała moich opowieści o tym, że spacerowałem ul. Wschodnią, Jaracza. Chciała dać na mszę, że wróciłem cały i zdrowy. Wtedy te miejsca kojarzyły się z niebezpieczeństwem. Ten zakazany owoc coraz bardziej mi smakował. Poznawałem okolice Dworca Fabrycznego, placu Dąbrowskiego. W połowie lat sześćdziesiątych moja bardzo bliska rodzina zamieszkała na Dołach, w pobliżu cmentarzy, dosłownie rzut kamieniem od cmentarza żydowskiego.

Łódź stała się panu bardzo bliska...

- Tak. Być może dlatego, że nie złapałem nigdy jakiejś pozytywnej emocji z Radomiem. Dla mnie edenem był ten Andrzejów. Ogród dziadków, z którego płynęły zapachy dzieciństwa, których już dziś się nie spotka, pszczoły, maliny, jabłka. I ta Łódź, która w porównaniu z Radomiem była dla mnie niemal metropolią. Tak więc ostatnie półtora roku w Łodzi to taki powrót, ale nie do końca. Nieraz czuję jakbym nie do końca z tego miasta wyjechał.

Łódź była pierwszym wielkim miastem z którym się pan zetknął?

- Tak. Łódź była wielkim i fascynującym miastem. W Radomiu nie spotkałem nigdy takich pań jak te stojące przy łódzkim parku "śledzia". Mam wrażenie, że dziś dalej stoją te same kobiety co trzydzieści lat temu i ciągle mają po sześćdziesiąt kilka lat. Musi tu być jakieś wyjątkowe powietrze... Ale tak na poważnie na młodych chłopcu Łódź robiła ogromne wrażenie. Trzeba pamiętać, że były to czasy, gdy pracowało tu wiele fabryk. Huczało w nim, przemieszczały się masy ludzi. Muszę pani powiedzieć, że wielkie wrażenie robił na mnie plac Dąbrowskiego. A gdy zobaczyłem łącznik Teatru Wielkiego, to się tym zachwyciłem. Pamiętam, że był to 1968 rok, a więc rok po oddaniu do użytku gmachu opery, gdy go ujrzałem po raz pierwszy. Ten łącznik był dla mnie cudem techniki! Szedłem z dworca na autobus linii 57, który dowoził mnie do rodziny na Doły. Zawsze przepuszczałem ze dwa autobusy i lubiłem pod tym łącznikiem przejść.

Pewnie przez myśl Panu nie przeszło, że po latach zostanie Pan dyrektorem Teatru Wielkiego w Łodzi?

- Zaskoczę panią i gdy pani to napisze, to pewnie nikt nie uwierzy. Miałem 10 lat kiedy ten łącznik wybudowano. Cały gmach teatru był dla mnie czymś wielkim, ale i niedostępnym. Minęło 10 lat, gdy do tego budynku wszedłem, chyba na "Jezioro łabędzie". Po kolejnych 10 latach pomyślałem, że to miejsce wymarzone do pracy. Nawet nie wiem dlaczego tak myślałem. Może przyciągała mnie magia tego niezwykłego budynku? Byłem już wtedy dziennikarzem, ale ta praca przestawała mi się podobać.

A po kolejnych 10 latach?

- Wszedłem do tego budynku jako dyrektor warszawskiego teatru "Roma". Z dzisiejszym moim zastępcą przez 1,5 godziny negocjowałem wykup ośmiu kostiumów. Wtedy pomyślałem, że mógłbym coś w tym teatrze zrobić. Minęło kolejnych 10 lat i zostałem dyrektorem Teatru Wielkiego w Łodzi.

Pana przypadek pokazuje, że marzenia się jednak spełniają?

- Nie nazwałbym tego do końca marzeniem. Zawsze wierzyłem i wierzę dalej w różnego rodzaju przeczucia. Taki rozwój losu jaki tam kiedyś sobie człowiek wymyślił, wyobraził. Jeśli to dostatecznie mocno tkwi w człowieku, to potem się spełnia.

Łódź bardzo się różni od tej, którą zna pan ze swojego dzieciństwa?

- To bardzo trudne pytania.Mam dziś zupełnie inne kontakty z Łodzią. Są na innym poziomie mojej świadomości, aktywności. Mam poczucie, że spłacam jakiś dług wobec Łodzi.

Miasto zmienia się na lepsze?

- Bardzo! Łodzianie tych zmian na co dzień nie spostrzegają, co jest zrozumiałe. Łódź po latach zastoju nabiera rozpędu. Dzieje się tak od początku wieku. Ten rozpęd nie jest jeszcze może na miarę oczekiwań, tego co mogłaby być zrobione, jednak Łódź znajduje się na wznoszącej fali. Rodzaj aktywności, mobilności społecznej zmienia się w tym mieście z miesiąca na miesiąc.

Teatr Wielki i Plac Dąbrowskiego dalej pozostają dla Pana magicznym miejscem?

- Pozostałym takim miejscem. Jest to dla mnie rodzaj enklawy, w której dziś najlepiej się czuje. Nie ma już ogrodu w Andrzejowie, dziadkowie nie żyją. Mam dalej w Łodzi rodzinę, która mieszka na Bałutach i trzymuje z nią kontakt. Najlepiej jednak czuję się w budynku Teatru Wielkiego.

Czy ten teatr jest wielki nie tylko z nazwy i Łódź może być z niego dumna?

- Rozwój teatru to pewien proces. Moim zdaniem na dokonanie takiej zmiany, by być w pełni dumnym z teatru, mieć poczucie, że to zupełnie nowe miejsce, w przypadku opery potrzeba od trzech do pięciu lat. Jeśli ktoś uważa, że zrobi to szybciej, że to kwestia dwóch czy trzech spektakli, to się myli. Opera jest najbardziej skomplikowanym organizmem wśród instytucji kultury.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji