Sztuka nieuwodzenia kobiet
WALDEMAR ZAWODZIŃSKI w wyreżyserowanych w Teatrze Wybrzeże "Niebezpiecznych związkach" podsumowuje erotyczne gry i arystokratyczne wyuzdanie przepisem na pokorne, wolne od pokus życie.
Od czasu głośnego filmu Stephena Frearsa, wicehrabia de Valmont ma twarz Johna Malkovicha. Dlatego każdy inscenizator "Niebezpiecznych związków" Hamptona musi pamiętać o tamtej sugestywnej kreacji. Waldemar Zawodziński nie zauważa tej perspektywy; nie wykorzystuje okazji, by przewrotnie pójść pod prąd oczekiwań, by stworzyć innego Valmonta.
W "Niebezpiecznych związkach" walka płci rozgrywa się w przestrzeni słowa zakorzenionego w ciele, w emocjach. Hampton mówi: słowo jest erotyczne. Niestety, w spektaklu Zawodzińskiego dialogi są bezcielesne, rozgrywają się poza sypialnią. Valmont Jarosława Tyrańskiego nie ma władzy nad kobietami, wynikającej z mistrzowskiego manipulowania ich psychiką. Bierze kobiety jak rozpaczliwie brutalny prostak, nie jak markiz de Sade. W przedstawieniu najbardziej rażą czarno-białe sylwetki bohaterów (poza panią de Merteuil Joanny Bogackiej, najlepszą kreacją tego spektaklu) i dotkliwie uproszczone sensy sztuki. Hampton oparł swój dramat na wieloznacznościach, na zatarciu granicy między grą a życiem, między pozorem a emocją. Tymczasem Zawodziński poprzestaje na poetyce kontrapunktu. Odsłania wszystkie karty, jak w scenie uwodzenia Cecylii (Magdalena Boć) przez Valmonta, gdzie diabelska edukacja zostaje unieważniona przez odprawianą na drugim planie mszę. Zbyt pompatyczny finał - zamiast współczucia - budzi irytację: pozostali przy życiu bohaterowie z ufnością wracają na łono Kościoła. Pokora leczy z zepsucia, likwiduje to, co lubieżne. Banalność przesłania spektaklu pozostawia niesmak. Zbyt łatwo zapominamy o tym, co w przedstawieniu naprawdę cenne - o płynności akcji, kameralności międzyludzkich gier, które układają się w dwuosobowe starcia, w roszadę erotycznej kontroli i uległości.