Artykuły

Jak Valmont został gwałcicielem

Jedna z bardziej pociągających fa­buł w światowej literaturze i dra­maturgii w gdańskiej wersji jest po prostu nudna i nijaka.

Świat jest zły, okrutny i nie da się w nim żyć. Taka jest diagnoza wyłaniająca się z "Niebezpiecznych związków" Christophera Hamptona w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego. Ta diagnoza nie doty­czy tylko lat 80. XVIII wieku we Francji, ale przede wszystkim Polski końca XX wieku. Nowi ludzie, nieskażeni fałszem i salonowymi grami erotycznymi, które zawładnęły arystokratycznymi nieroba­mi francuskimi już w czasach Ludwika XIV, nie są w stanie przetrwać w rzeczy­wistości przeżartej obłudą. Nie mają siły przejąć świata po takich jak markiza de Merteuil czy wicehrabia de Valmont. Ce­cylia, kawaler Danceny i prezydentowa de Tourvel uciekają do zakonu. Chcą po­zostać umarłymi dla świata. De Tourvel umiera zresztą naprawdę.

Także "potwory" intrygi są już na wy­czerpaniu. Znudzeni, zblazowani, agre­sywni - nie są już nawet w stanie konty­nuować swojej gry. Valmont w pojedyn­ku sam wbija w siebie sztylet - popełnia samobójstwo. Nawet odradzająca się jak cyborg de Merteuil będzie się musiała nie­bawem poddać, bo jej światem zawładną brudne łapy trzeciego stanu. Polecą gło­wy "najbardziej rasowej szlachty francu­skiej". W powietrzu czuć już powiew nadciągającej rewolucji, wisi naostrzona gi­lotyna. Nawet wierny sługa Valmonta Azolan u Zawodzińskiego pluje trupowi swego pana w twarz. On wie, że za chwi­lę będzie tu panem - to tacy jak on są prawdziwymi "nowymi ludźmi". Jemu podobni biorą się dziś do władzy także w Polsce. Jasna i klarowana interpretacja Waldemara Zawodzińskiego nie wytrzymuje jednak próby sceny. Pozostaje niemal pomysłem na papierze. Reżysera za­wodzi koncepcja poszczególnych posta­ci (budowana wbrew tekstowi), rozwią­zania scenograficzne, decyzje obsadowe... Długo oczekiwana premiera na Dużej Scenie teatru Wybrzeże niestety mocno rozczarowuje. Być może oczekiwania by­ły zbyt duże?

Valmont gwałciciel

W tym spektaklu ani na chwilę "nie iskrzy". Brakuje tempa i paradoksalnie - akcji. Jedna z bardziej pociągających fabuł w światowej literaturze i dramaturgii w gdańskiej wersji jest po prostu nud­na i nijaka. I nie chodzi tu nawet o oczy­wistą konfrontację ze świetnym filmem Stephena Frearsa z 1988 roku, choć właś­nie jego scenariusz wykorzystano w Wy­brzeżu (notabene, przy okazji tej premie­ry nie ma co nawet wspominać ekrano­wej realizacji!). Losy bohaterów Hampto­na w ogóle nas nie interesują. Bronić się musi sam tekst, który czasami jest na si­łę naginany do "nihilistycznej" koncep­cji reżysera. U Zawodzińskiego od po­czątku jasno wiadomo, kto jest ofiarą, a kto katem. Nikt tu niczego nie gra. Nie ma mowy o misternej, barokowej grze, jaką prowadzą u de Laclosa i Hamptona mistrzowie intrygi - markiza i wicehra­bia. Nie ma tu zresztą ani czasu, ani miej­sca na ewolucję bohaterów. Tourvel nie ma szansy walczyć ze swym narastają­cym uczuciem do Valmonta, tak samo jak Valmont nie ma kiedy się w niej zako­chać. O tym, że zło narasta i zbliża się tragiczny finał, świadczą tylko coraz ciemniejsze suknie markizy - przecho­dzące od jasnego różu do krwawej pur­pury.

Valmont od początku nie ma złudzeń - jest cynicznym oprawcą, który już wie, że jego koniec jest bliski. Już po pier­wszym wejściu na scenę liże markizę w dłoń i wyciąga się na kolanach pani de Volange. Jest odrażający, brutalny, cham­ski. Gdzie barokowy kunszt? Sztuka uwo­dzenia? Czy markiza i setki innych ko­biet dały mu się uwieść rzucaniem po ścianach i poniewieraniem po podłodze? Valmont Tyrańskiego nie uwodzi kobiet, on je po prostu gwałci! "Zetknięcie dwóch naskórków", które jest celem i sensem ży­cia bohaterów powieści odbywa się tu nader boleśnie. Szczególnie odrażająca jest scena z 15-letnią Cecylią de Volange (ciekawie debiutująca w tej roli Ma­gdalena Boć - naturalnie niewinna, choć zbyt histeryczna). Może reżyser chciał wprowadzić odrobinę brutalizmu - tak modnego dziś na europejskich scenach? Taka koncepcja postaci Valmonta niesie ze sobą konsekwencje dla roli Cecylii. Nie może ona stać się pilną uczennicą, która z chęcią chłonie lekcje rozpusty - tak jak to jest w oryginale. Gdańska Ce­cylia boi się, jest przerażona, a słowa przeczą jej czynom.

Porcelanowe figurki

Przestrzeń w gdańskim spektaklu two­rzą ogromne, czarne, kilkukondygnacyjne schody i ściana świateł. Dopełniają ją dobrze dobrane fragmenty muzyki klasycznej. Postaci wrzucone w tę monumentalną scenografię (skądinąd bardzo ciekawą) nie mają się gdzie podziać. Re­żyser dał im do dyspozycji za mało środków. Mogą jedynie przechadzać się tam i z powrotem, gestykulować, zasiadać na kanapie. Grają ustawiając się głównie z profilu i en face do widowni. Momentami miałam wrażenie, że cofnęliśmy się o cały wiek historii teatru, do czasów, kie­dy aktorowi nie wolno było grać tyłem do publiki. Dodatkowo ruchy aktorów krępowane są przez kostiumy. Piękne, sty­lizowane na epokę stroje utrzymane głów­nie w tonacji rozmaitych różów, zdają się poważnie ograniczać ekspresję aktorów. To nie wina autorki kostiumów Marii Balcerek, ani aktorów, ale raczej reżysera, który nie nauczył ich, jak funkcjonować w sukniach na fiszbinach. Także przestrzeń sceniczna zdaje się działać przeciw aktorom. Pozostaje wła­ściwie martwa. Schody nie są wystarcza­jąco ograne, a postaci wyglądają na tle czarnego pudelka sceny jak porcelanowe figurki. Muszą zmagać się z wysokimi stopniami schodów, które służą im wła­ściwie tylko do wejść i wyjść ze sceny. Uzyskany dzięki schodom drugi plan nie został też wykorzystany przez inscenizatora, choć pozwala na komponowanie pięknych scen, jak choćby ta z kościołem, kiedy świętoszka de Tourvel modli się, a Valmont "zdobywa" Cecylię.

Bogacka jest "ponad".

Przedstawienie należy oglądać głównie dla wielkiej kreacji Joanny Bogackiej, która po długim czasie otrzymała w koń­cu godną swego talentu rolę. Jej markiza de Merteuil jest wyniosła, dumna i wład­cza. Jednocześnie wyczuwamy podskór­nie jej dramat - tragedię samotnej, smut­nej kobiety, która, przytłoczona stworzo­nymi przez siebie samą regułami gry, nie może okazać nawet odrobiny prawdzi­wych uczuć. Podobnie jak grana przez nią postać, Bogacka jako jedyna wycho­dzi zwycięsko ze spektaklu!

Nie można tego, niestety powiedzieć o Jarosławie Tyrańskim. Wicehrabia de Valmont to rola trudna i wymagająca od aktora niesłychanej wytrzymałości. Valmont jest cały czas na scenie. Trzyma w rękach całą fabułę. Tyrański po prostu nie daje sobie z tym rady. Jest także iry­tujący i mało wiarygodny. Nie sprawdza się jako "mężczyzna na świeczniku", który ma dość roli pierwszego ogiera w staj­ni. Cóż, najpierw trzeba tego ogiera pokazać! Nie wystarczy chwytanie kobiet za zadki! Tyrański-Valmont mówi cały czas do widowni. Nawet, kiedy zwisa nad wciśniętą w kanapę kobietą, przy każdej kwestii odwraca twarz w stronę publicz­ności. Jego deklamatorski styl jest nie­znośny! Valmont Tyrańskiego spieszy się - chce jak najszybciej dobrnąć do końca. Z jakiego powodu? Prezydentowa de Tourvel Doroty Kolak jest zbyt ostra. I ma­ło świętoszkowata. Miałam wrażenie, że aktorka, nawykła do grania silnych ko­biet, nie umiała znaleźć w sobie nuty na­iwnej łatwowierności. A nie wystarczyło klęknąć przed ołtarzem, aby stać się uo­sobieniem cnoty.

Miłym zaskoczeniem był kawaler Danceny Grzegorza Gzyla. Z idealistycznie zakochanego w Cecylii młodzieńca reży­ser stworzył postać farsową - fajtłapę i nieudacznika, który przeprasza, że ży­je. Gzyl tak wspaniale jąka się, poci i po­wtarza kwestie po kilka razy, że zbyt jed­nowymiarowe potraktowanie jego boha­tera przestaje razić.

Ciekawie wypadły powracające po la­tach starsze aktorki Wybrzeża. Bogu­sława Czosnowska jako pani de Rosemonde wniosła ze sobą na scenę kawał historii polskiego teatru. Jej nobliwa i elegancka dama mówiła z kresowym akcentem. Niemal dało się słyszeć przedwojenne "ł" przedniojęzykowe. Smakowite były również siostry zakon­ne Legut wraz z Teresą Kaczyńską, cho­ciaż ich obsadzenie nie było fortunne. Kiedy pada jedyna kwestia Lucyny Le­gut "Cisza! Ona umarła" - zamiast prze­jąć - budzi śmiech na widowni. Moż­na się było tego spodziewać obsadzając słynną śmieszkę-skandalistkę! Szkoda, że nikt nie uprzedził o tym reżysera. Je­śli zabrakło reżyserowi czasu na dopra­cowanie obsady i koncepcji spektaklu, to na pewno miał czas na wyreżysero­wanie "sceny" ukłonów. Dwukrotne wchodzenie wszystkich aktorów po ko­lei wymusiło na widzach kilkuminuto­wą owację... Cóż, szkoda, że sięga się po takie chwyty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji