Artykuły

Has mówił: Wanda, przestań grać słodką idiotkę

- Byłam żoną Hasa, ale wszystko, co osiągnęłam w życiu, jako dziennikarka, animator kultury, aktorka, sportsmenka, osiągnęłam jako Wanda Ziembicka, a nie jako żona Wojtka. Pamięć o mężu pielęgnuję inaczej: żaden z artystów nie ma aż trzech tablic płaskorzeźb. A ja Hasowi załatwiłam, że ma swoją w Krakowie, we Wrocławiu i w Łodzi - mówi WANDA ZIEMBICKA, aktorka, radna Wrocławia, dziennikarka TVP.

Czym jest dla niej prawdziwa miłość, czy kiedykolwiek zdradziła męża i czy była zdradzana przez niego, kiedy piosenkarz Marek Grechuta wybawił ją z głodu i dlaczego tak bardzo boi się ciszy. Z Wandą Ziembicką, radną miejską Wrocławia, dziennikarką i gospodynią najnowszego programu TVP "Powiedz tak", który rusza w tę niedzielę na antenie TVP 2, rozmawia Robert Migdał:

W "Powiedz tak" zakochani oświadczają się w bardzo nietypowych miejscach - na koncercie, w fontannie, w czasie spektaklu teatralnego. A Pani ile razy powiedziała mężczyźnie: "Tak, wyjdę za ciebie za mąż"?

- Dwukrotnie. Pierwszy mąż był młodszy ode mnie, a drugi starszy. Pierwsze małżeństwo było finałem szalonej, młodzieńczej miłości. Studiowałam w Krakowie, byłam na czwartym roku i miałam narzeczonego, ale cóż: zakochałam się w przystojnym Francuzie i wyszłam za niego za mąż.

Kto to był?

Prowadził interesy ojca. To było wielkie zauroczenie, miłość i szybki ślub, po którym przeprowadziliśmy się do Francji.

Miłość od pierwszego wejrzenia?

- I wielka fascynacja, ale pojawił się problem, który nas rozdzielił: ja nigdy nie chciałam mieszkać za granicą, on nie chciał mieszkać w Polsce. Po kilku latach wszystko się rozpadło. To było tak niefortunne małżeństwo, że nikomu o nim nie mówiłam.

Nawet przyjaciółkom od serca?

- Nawet im, choć jestem wygadana i otwarta. Nie rozpowiadam o wszystkim na lewo i prawo. Nawet o tym, że byłam żoną znakomitego reżysera, Wojciecha Hasa, wiele osób dowiedziało się dopiero po jego śmierci, bo nie używałam jego nazwiska. I teraz do tego wracam - nie chcę, żeby przy moim nazwisku dopisywać "Has". Byłam jego żoną, ale wszystko, co osiągnęłam w życiu - jako dziennikarka, animator kultury, aktorka, sportsmenka - osiągnęłam jako Wanda Ziembicka, a nie jako żona Wojtka. Pamięć o mężu pielęgnuję inaczej: żaden z artystów nie ma aż trzech tablic płaskorzeźb. A ja Hasowi załatwiłam, że ma swoją w Krakowie, we Wrocławiu na Wytwórni Filmów Fabularnych i w Łodzi - na szkole filmowej.

To drugie małżeństwo z Hasem było...

- ...dojrzałe: on po przejściach, ja po przejściach. Ale poznałam go znacznie wcześniej, gdy byłam jeszcze uczennicą technikum i statystowałam w "Lalce", którą kręcił we Wrocławiu.

Ale ślub był wiele lat później.

- Tak. Ja skończyłam studia, wyszłam za mąż. Has miał swoje żony. Ale byliśmy sobie pisani - po wielu latach znów się spotkaliśmy.

Jak?

- W Łodzi, razem z Iwoną Łękawą, robiłyśmy dla telewizyjnej Dwójki program "To i owo o filmie. Zbliżenia". Iwona, zapraszając do niego Wojtka, powiedziała, że będzie ze mną. Na co Has odpowiedział: "Przecież ja ją znam. Zapytaj, czy nadal się we mnie kocha." I tak się zaczęło.

To musiała mu Pani mocno zapaść w pamięć tym statystowaniem w "Lalce".

- Kibicował mi. Kiedy studiowałam w szkole teatralnej, często mnie odwiedzał i dopytywał, jak mi idzie... Bardzo się dziwił, że nie chcę być aktorką.

To rzeczywiście dość dziwne: poszła przecież Pani do krakowskiej PWST, a potem do łódzkiej filmówki.

- Wszystko przez to, że założyłam się z szefem teatru Kalambur Bogusiem Litwińcem o 500 złotych, że dostanę się do szkoły teatralnej w Krakowie. I wygrałam. Ale studiowałam też w tym czasie bibliotekoznawstwo. Kocham książki: skończyłam przecież technikum księgarskie. I choć w szkole miałam same dwójki z matematyki, to z humanistycznych przedmiotów - bardzo dobre. Zresztą, nigdy nie miałam technicznych zdolności. Nawet teraz, kiedy jestem radną, mam trudności ze służbowym laptopem: ciągle proszę kogoś o pomoc, bo nie umiem się zalogować.

To pisze Pani na maszynie?

- Nie, ale laptop służy mi do odbierania i wysyłania mejli czy rozmawiania z przyjaciółmi z całego świata na skypie. Szkoda mi czasu na siedzenie godzinami w internecie. Wolę czytać książki. Pochwalę się - mam jedną z największych prywatnych bibliotek w tym mieście. Właśnie się zastanawiam, kto powinien ją dostać po mojej śmierci.

Ossolineum?

- Tam przekażę wszystkie rękopisy scenariuszy Wojciecha Hasa. Jego zdjęcia przekazałam Muzeum Kinematografii w Łodzi, a zbiór książek jednej z bibliotek w Krakowie. A teraz komuś oddam swoją bibliotekę. Wojtka była inna - był kabalistą. Pamiętam, jak pojechaliśmy do Wenecji, kiedy kręcił film "Niezwykła podróż Baltazara Kobera" z Michelem Londsale'em i Emannuelle Rivą - tłumaczył mi, na czym polega diabelski labirynt tego miasta. Mówił, że prędzej czy później zostanie ono zatopione. Minęło ponad 20 lat i miasto się topi. Miał rację.

Wenecja to miasto zakochanych, więc wróćmy do spraw sercowych. Dwa razy powiedziała Pani "tak". A ile razy była Pani zakochana?

- Oj, dużo. Teraz też się podkochuję.

W kim?

- Tego nie mogę powiedzieć.

Młodszy, starszy?

- Chyba młodszy. Nie sprawdzałam. Zauroczył mnie pewien pan z Wrocławia. Ale jednocześnie podoba mi się pewien pan w Krakowie... Mam dylemat.

Bardzo Pani kochliwa.

- Chyba tak (śmiech). Wystarczy, że spędzę cudowny wieczór w towarzystwie kogoś interesującego i już jestem zauroczona. Taki wieczór miałam wczoraj. Okazało się, że koledzy, z którymi pracuję, potrafią być kolorowi, dowcipni, otwarci, fantastyczni - do tego jeszcze zmysłowi w rozmowach...

Ooo, mamy takich w radzie miejskiej?

- Mamy (śmiech). Może trzeba przebywać z ludźmi w ekstremalnych sytuacjach, żeby poznać ich charaktery? Kiedy byłam niszczona w telewizji, przekonałam się na własnej skórze, kto jest moim przyjacielem. Pięć lat temu dostałam najgorszą ocenę spośród dziennikarzy: że nie jestem kojarzona z telewizją i się nie nadaję. Taką opinię o mnie podpisało kilku moich "kolegów z pracy". I przez pięć lat byłam bez pracy. Jeden z kolegów, który złożył wtedy swój podpis pod tym dokumentem, dzisiaj przeprosił mnie za to. Przebaczyłam mu.

To ma Pani dobre serce. Czym w takim razie jest dla Pani miłość?

- Oddaniem, poświęceniem.

Pani też się poświęcała?

- Zawsze. I źle na tym wychodziłam. Teraz już wiem, że mężczyźnie nie wolno się oddać całkowicie. Do serca trzeba dodać trochę rozumu. Opowiem Panu taką historię: Wojtek Has zabrał mnie kiedyś promem do Szwecji, bo chciał, żebym poznała jego syna. A że kupił miejsca w kabinie bez okien, spędziliśmy rejs w barze, bo w kajucie czuliśmy się jak w puszce. Następnym razem to ja kupiłam bilety i od tego czasu słyszałam: "Misiu, ty kupuj bilety już zawsze, bo ty robisz to lepiej". A gdybym od początku grała naiwną kobietkę, to Has dalej kupowałby te bilety

Mężczyźni też starają się udawać, że nie potrafią uprać, posprzątać, ugotować, bo inaczej musieliby to robić cały czas.

- Wojtek umiał gotować. Miał swoje popisowe dania. I obydwoje lubiliśmy frutti di mare. Na festiwalu filmowym w Wenecji w 1988, kiedy stanął do konkursu z "Niezwykłą podróżą Baltazara Kobera", zaszaleliśmy - zjedliśmy langusta diabolico, które kosztowało 350 dolarów. Jadłam i obliczałam w głowie, ile mogłam mieć za to par butów. Teraz już wiem, że człowiek musi wszystkiego w życiu spróbować i nie wszystko można przeliczać na pieniądze. Bo teraz mam bardzo dużo butów, ale nie mam z kim zjeść langusta diabolico.

Lubi Pani mężczyzn, którzy uwielbiają frutti di mare. Nie dziwię się, to świetny afrodyzjak.

- Afrodyzjak afrodyzjakiem, a nie każdy ma takie kubki smakowe, żeby chciał to jeść. Jeden z moich mężczyzn przyjechał kiedyś do mamy prosić o moją rękę. Wszyscy wiedzą, że uwielbiam rosół, do którego daję duuużo marchewki. A ten facet nie lubił marchewki! Od razu pomyślałam: "Ja mam z tym człowiekiem życie spędzić, jak on marchewki nie lubi? Mama ugotuje nam rosół w niedzielę, z marchewką, przyjdziemy na obiad, a on będzie grymasił i będę musiała mu tę marchewkę wybierać. Nigdy!". Rozstaliśmy się.

Co musi mieć mężczyzna, żeby...

- ...Inteligencję...

...się Pani spodobać.

- Bez inteligencji, choćby był najpiękniejszy, nie ma u mnie szans.

A jak już jest inteligentny, to...

- Musi ładnie pachnieć. Wygląd nie ma znaczenia: może być nawet łysy, ale zęby musi mieć ładne. I musi być zmysłowy. Musi mieć to coś. Tak było z jednym mężczyzną: weszłam na salę - spojrzałam na niego, on na mnie i wiedziałam, że będziemy razem. Iskry leciały, oj, leciały. Rozstał się nawet z żoną dla mnie. Ale, niestety, pił za dużo i musieliśmy się rozstać. Bo ja tak bardzo nie lubię nieświeżego oddechu.

Niektóre kobiety zwracają uwagę na dłonie.

- Gdyby miał obgryzione paznokcie, to bym się z nim nawet na kawę nie umówiła.

Patrzą też na męskie pośladki.

No tak, ale niekiedy fascynacja mężczyzną trwa miesiąc, do czasu, aż ten tyłek zostanie odkryty.

To trzeba iść od razu na basen. W kąpielówkach niczego nie da się ukryć. A Pani przecież dobrze pływa.

- Z kąpielówkami to dobry patent (śmiech). Rzeczywiście, dobrze pływam. Byłam nawet w kadrze. Lubię wodę. Nie lubię za to gór, bo nie lubię ciszy. Dla mnie każda cisza jest złowroga. Vercors wspaniale opisał to w opowiadaniu "Milczenie morza". Tam cisza zniszczyła parę kochanków. Boję się też milczenia ludzi, którzy nie mają nic do powiedzenia. Nie lubię, gdy telefon milczy, bo nikt nie dzwoni. I nagle jest jeden dzwonek, który oznajmia coś złego. Pamiętam, jak przez rok nie dzwonił do mnie mój przyjaciel, a ja nie mogłam się do niego dodzwonić. Potem dowiedziałam się, że umiera na raka.

Jak jest Pani chora lub w dołku, to też nikomu o tym nie mówi?

- Nie, bo po co mają wiedzieć? Tylko najbliżsi przyjaciele wiedzą, reszty niech to nie obchodzi.

Wielu ma Pani tych przyjaciół?

- Niewielu, bo się wykruszają. Jak mnie przyjaciel zawiedzie raz, to odchodzę. Przyjaciel nie może zawieść - kochanek może, mąż też, ale nie przyjaciel. I nie robię awantur - po prostu odchodzę i jest cisza. Tak samo wykruszają się ci, którzy nie dbają o przyjaźń. Bo z przyjaciółmi jest jak z kwiatami - trzeba o nich dbać. Dlatego smutno mi się zrobiło, kiedy nagle "odzyskałam" wielu "przyjaciół" po tym, jak zostałam radną.

Rozczarowali Panią?

- Wiele razy byłam w życiu rozczarowana, choć inaczej to wyglądało, jak miałam 20 lat, a inaczej teraz, kiedy jestem dojrzała i wybieram się na emeryturę.

Rozczarowania, zauroczenia, miłości... A zdrada? Zdradzała Pani?

- Nie miałam czasu.

A może miałaby Pani wyrzuty sumienia?

- Powiem tak: gdybym mogła urodzić się po raz drugi i moja dusza miałaby wybierać, czy być intelektualistką, czy uwielbianą przez mężczyzn słodką kobietką - wybrałabym tę drugą. Jedna z koleżanek w pracy robiła minkę i mówiła do kolegi w redakcji: "Czy mógłbyś mi, kochany, kupić coca-colę?". I ten biegł do sklepu. A gdy ja, która za niego pisałam teksty, pomagałam przy montażu w radiu, mówiłam: "Kup mi w kiosku...", to jeszcze nie dokończyłam, a już słyszałam: "Wanda, kup se sama". Wszystko przez to, że nie trzepotałam rzęsami. Teraz wiem, że takie słodkie laleczki mają lepiej: żyją bez problemów, a mężczyźni się ich nie boją.

Wojciech Has bał się Pani?

- Z Wojtkiem było inaczej. Miał we mnie partnerkę, z którą mógł o wszystkim porozmawiać, która go wspierała.

To Pani recepta na udane małżeństwo?

- Tak. Być partnerami, przyjaciółmi i mieć do siebie zaufanie. Bo zauroczenie, zafascynowanie mija. A przyjaźń nie. Pamiętam, jak Wojtek cierpiał, że nie robi filmów, a miernoty, które z nim pracowały - robiły, bo należały do PZPR. Wtedy byłam dla niego wsparciem.

Pani nie zdradzała, a była zdradzana?

- Tego nie wiem: była taka urocza sekretarka w szkole filmowej, zwana zezolcem.

Has zainteresowałby się zezolcem?

- Ależ ona była świetna! Seksowna, z pięknym biustem. Prawdę powiedziawszy miałam satysfakcję, że Wojtek się podobał innym kobietom. Bo nie ma nic gorszego, jak jest się z człowiekiem, który nikomu się nie podoba. Proszę zobaczyć, co Roger Vadim robił z Jane Fondą w "Barbarelli" - rozbierał ją, pokazywał zmysłową, ale mówił: "Ona jest moja - wy możecie tylko na nią patrzeć, to ja z nią jestem".

Mówi się, że do trzech razy sztuka. Jak zakocha się Pani na zabój, wyjdzie za mąż po raz trzeci?

- Chyba nie, bo mogę nie zdążyć.

Bez przesady: kobieta w kwiecie wieku tak mówi?

- (śmiech). No dobrze, ma Pan rację. Czekam na propozycje, które mi przyniesie życie.

Tak siedzimy i rozmawiamy, a ja się ciągle zastanawiam, Pani Wando, czy na co dzień nie jest Pani jednak aktorką, choć od aktorstwa się odżegnuje.

- Ja po prostu mam artystyczną duszę. Zagrałam w kilku filmach, "Nerudzie" z Tadeuszem Łomnickim, u Wojciecha Siemiona w teatrze Prochownia. Ale tak naprawdę zawsze ciągnęło mnie do radia. Zaczynałam w świetlicy pani Zielonkowej - miałam sześć lat, kiedy śpiewałam na żywo. Potem występowałam w audycjach Marii Woś "My, nastolatki". I byłam pierwszą dziewczyną z regionu, która prowadziła "Cztery pory roku" - dostałam się do programu w jego najlepszych czasach, kiedy związani z nim byli Chajzer, Sznuk, Marciniak... Teraz ze zgrozą słyszę w radiu sepleniących prowadzących, a w telewizji widzę brzydali. Nie mówię, że wszyscy muszą być jak lalki, ale niech mają jakiś wyraz, charakter, bo te Barbie na wizji to okropieństwo. Gorszy mnie, jak oglądam prognozę pogody, za oknem minus 20, a panienka w telewizorze ma bluzeczkę na szeleczkach, biust na wierzchu i odsłonięte ramiona, jakby wprost ze studia szła na sylwestra.

Przecież Pani też występuje w telewizji. Poszłaby Pani pod nóż chirurga?

- Nic sobie nie wstrzyknę, nie podciągnę, nie naciągnę - boję się takich rzeczy. Ostatnio namawiano mnie, żebym do nowego programu wybieliła zęby. Powiedziałam: nie! Bardziej mam potrzebę zmieniania ubioru, koloru włosów. Po śmierci męża nosiłam czerwone włosy, bo miałam sińce pod oczami i powiedziałam sobie, że się nie dam. Natomiast na kosmetyki wydam ostatnie pieniądze. W czasie studiów jadłam z przyjaciółką, Teresą Sawicką, chleb posmarowany musztardą, bo pieniądze, które dostałam od mamy, wydałam na kosmetyki i na kino. Pamiętam, że kiedyś nie jadłyśmy z Teresą kilka dni i to Marek Grechuta nas nakarmił. O godzinie 22 zabrał nas do hotelu Pod Różą, a tam były tylko flaki. Ja nigdy flaków nie jadłam, ale byłam taka głodna, że zjadłam. Od tej pory jem flaki. Z głodu człowiek może zrobić wszystko.

Zdarzało się Pani grać w małżeństwie?

- Czasami, ale z trudem, bo jestem spontaniczna. Kiedyś próbowałam w małżeństwie udawać pierwszą naiwną, ale Wojtek mi powiedział: "Wanda, przestań grać słodką idiotkę, bo nią nie jesteś".

No tak, reżyser od razu wyczuł aktorstwo. Pani cały czas jest taka uśmiechnięta, tryska energią... Miewa Pani złe dni?

- A kto ich nie ma? Tak jak teraz, kiedy zachorowałam na zapalenie płuc. Zanim stwierdzili, co mi jest, myślałam, że umrę. Zachorowałam na planie "Powiedz tak" - pracowałam po kilkanaście godzin dziennie, w zimnie... W czasie nagrania jednego z odcinków było mi tak lodowato, że nałożyłam buty wojskowe, rozmiar 45, wypchane w środku gazetami, żeby było cieplej. Na szczęście filmowali mnie do połowy. Ale jak się załatwiłam na dobre, to mnie prześwietlili nie najlepszym aparatem rentgenowskim i lekarze zastanawiali się, czy czasami nie mam guza. Okazało, że zdjęcie jest złe, a ja już myślałam o najgorszym. Dlatego spisałam testament.

Komu co się dostanie?

- Większość dam miastu.

Myśli Pani o śmierci?

- Bardzo często. I już wiem, że chcę być spalona. Część moich prochów musi być rozsypana w nogach mojego męża. A pozostała część prochów ma spocząć w grobie rodziców, we Wrocławiu. No chyba żeby się zdarzyło trzecie małżeństwo i trzeci mąż by na to nie pozwolił (śmiech).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji