Artykuły

Wizyta starszej pani

Fryderyk Duerrenmat - Szwajcar, piszący po niemiecku, syn pastora, lat 37. Na fotografii - przymknięte sen­nie oczy za rogowymi okularami. De­biut w r. 1947, i w kilku latach - światowa kariera dramatopisarska. I jakaż wszechstronność! Z wykształce­nia filozof i teolog, niedoszły malarz, autor dramatyczny i praktyk teatru. Pisze też powieści - kryminalne. Sza­nuję autorów takich powieści, bo w końcu, na czym zarabialiby wydaw­cy literatury pięknej? Owa wszech­stronność i jakby barokowa bujność Duerrenmata budzi zrozumiałe zacie­kawienie, gdyż świadczy albo o genialności jego konstytucji, albo o gorączkowości. Sam autor nie przyczynia się bynajmniej do wyjaśnienia linii swej twórczości. W wypowiedziach kluczy najwyraźniej, myli ślady i prze­wrotnie mistyfikuje, a w sztukach, jak "Wizyta" zwodzi nas coraz to innym wątkiem. Aby nie być posądzonym o tendencję taką czy inną, ogłasza apolityczność. Jest autorem bardzo czuj­nym i dbałym o swe rzemiosło, o czym świadczą coraz to nowe wersje jego sztuk. Stąd kłopoty krytyków i zamie­szanie.

Duerrenmat należy oczywiście do eu­ropejskiej awangardy teatralnej. Łą­czy go z Francuzami okrutny pesymizm, zaciekłość w obnażaniu gry podświado­mości i egzystencjonalny humanizm. Wspólne jest skrzyżowanie groteski z makabrą, humor paradoksu i absurdu. Różni go natomiast ekspresjonizm nie­mieckiego chowu z mgiełką tajemniczości, sensacyjna akcja i teatralność, nadmiar wątków i spiętrzenie pomy­słów. Różni dalej brak zwięzłości i dy­scypliny, właściwej intelektualnemu i dyskursywnemu dramatowi francuskiemu.

Niezależnie od osobistych wyznań autora, próbujmy rozważyć rozwój tematu "Wizyty". Otóż kościec tematu: kobieta, wyszczuta z miasta przez ob­łudną moralność i fałszywą sprawie­dliwość, wraca po latach, by się zem­ścić. Temat nie nowy, to było, ale można temat wzbogacić. Nie inaczej też czynił Szekspir. Więc - koniecz­ność komplikacji: owa kobieta przeszła zwycięsko przez nędzę i dom publicz­ny, by stać się wielkoświatową da­mą i multimiliarderką (Armenian Oil). Krzywdzicielska mieścina zdycha w zaduchu nędzy a wyświecona niegdyś ulicznica zjawia się, jak dobra wróż­ka z bajki, w aureoli uwielbienia. Dalsze udziwnienie: wróżka okazuje się niestety kobietą nieludzką, jakby no­woczesną erynią, a w dymnych zasło­nach symbolizmu urasta do alegorii ananke, do mitu nieuniknionego fa­tum. I nowa sensacja: ona to zruj­nowała swymi machinacjami rodzinne miasto, by teraz ofiarować mu cynicz­nie miliard, ale - za cenę zabicia jej dawnego kochanka. Ma to być odpłata za jej krzywdę. A więc miraż dobro­bytu w zamian za pospolite morderstwo. Teraz zbiorowa psychoza obnaża filisterskie zakłamanie i przewrotność, ob­naża nędzę konwencjonalnej moralności i wzniosłych komunałów. Z grotes­kowej satyry wyłania się groźna tra­gedia. Tragedia, budząca nagle domysły, czy nie ma tu głębszej intencji w podtekście, sygnalizującej tragiczną katastrofę nieludzkiej epoki technokracji i bezideowego bogactwa? Może kryje się tu aluzja do szczęśliwej szwajcarskiej neutralności wobec bólów Europy? Może to ironiczna wizja happy-endu ludzkości, rozbitego okrętu, nadającego beznadziejne sygnały S.O.S.! Czegóż tu jeszcze nie ma! I pojedynek jednostki ze zbiorowością i demoralizacja ubóstwa i wszechwładza pieniądza i klasyczny problem winy i kary. Jest konfrontacja zmurszałej starości z daremną próbą wskrzeszenia czasu, jest wypotworzenie liryzmu i kompromitacja sentymentu do przyro­dy. Oszałamiający wir spraw, skłębio­nych w tragiczną komedię ludzką bez próby wyjaśnienia i bez wyjścia. Jest w tej sztuce niezwykła pasja i dra­pieżna dobitność, charakterystycznie wzmocniona powtórzeniami zwrotów i scen. Jest ostra, brutalna jaskrawość wyrazu, na pół realistyczna na pół me­taforyczna, jest dynamika sytuacyjna, rosnąca w dysonansach i kontrastach, jest wybitna teatralność. Są świetne dwa akty pierwsze, słabszy ostatni i ty­leż deklaratywna ile zagadkowa "apo­teoza" końcowa, jako parodia chóru antycznej tragedii. Niesamowita staje się akcja po rzuceniu wyzwania przez Klarę, gdy od pierwszej chwili, od chwili świętego oburzenia wszystkich, powstaje nieuchronnie w podświadomo­ści wszystkich radosna żądza zdoby­cia bogactwa kosztem jednego zaled­wie życia. Żądza, maskowana zrazu lekkomyślnością i obłudą, przerastają­ca z wolna w świadomość. Zrazu każdy czuje się niewinny i czeka tylko, by ktoś inny go wyręczył, ale w końcu wszyscy mordują zbiorowo, świadomie i na zimno, i na dobitek - legalne. Nieliczne tylko osoby od razu zdają sobie jasno sprawę z potworności spra­wy, ale tym gorszy jest ich upadek. Jest w tym dojrzewaniu losu oddźwięk antycznej tragedii przeznaczenia.

Jeśli ktoś spyta teraz o tendencję sztuki, o istotny zamiar autora, to, moim zdaniem, odpowiedź może być jedna: zamiarem autora jest tworzenie dobrego, fascynującego teatru - i chyba nic więcej. W tym zakresie trudno mu odmówić wysokiej klasy.

L. Zamkow-Słomczyńska nie zaufała interpretacyjnym sugestiom autora i jego zawiłym komentarzom a obrała własne ujęcie "Wizyty", jako - bajki, łączącej realizm codziennej biedy miasteczka z mirażem dumnej i makabrycznej bogaczki. Ta bajkowa umo­wność w postaci samej Klary i jej tajemniczo groteskowego dworu, w od­działywaniu na środowisko małomieszczańskie, była trafna. W reżyserii uwydatniła się świeża pomysłowość, dobitny rysunek postaci oraz sytuacji. Nowe były ugrupowania tłumu w fi­gury geometryczne, przy wyzyskaniu gry plecami (a może czasem nadużyte). Natomiast Zamkow nie opanowała ży­wiołowego nadmiaru pomysłów auto­ra. Stąd przedstawienie trwało ponad trzy godziny, wyczerpało też pod koniec inwencję zespołu, szczególnie w "apoteozie", która nie uzyskała tonu parodii (zapewne także z powodu zmia­ny zakończenia i opuszczenia pożeg­nania Klary). A są w sztuce pomysły autora nieszczególnej próby, jak - dla przykładu - owa scena z toporem, sy­gnalizująca mord w sposób aż nadto melodramatyczny, przypominający Grand-Guignol. Czy nie lepiej było opuścić ją, a zatrzymać opuszczony pomysł z portretem Illa, rozbitym na głowie Nauczyciela? - Takich przykła­dów można by wymienić więcej. Ale niedociągnięcia te są wreszcie błahe wobec fascynującej prężności przedstawienia i łatwe do zrozumienia przy przerysowanej fakturze literac­kiej "Wizyty".

Podziwu godne jest też osiągnięcie scenografa A. Cybulskiego w opanowa­niu i rozwiązaniu jakże skomplikowa­nej faktury plastycznej, określonej w didaskaliach. Ileż zmian dekoracji na oczach widowni, przy użyciu sznurowni, zapadni, skupionego oświetlenia i ciemności, wywieszek i gedeł, wznosze­nia i wynoszenia sprzętów! Należą się tu osobne słowa uznania za wyjątko­wą sprawność brygady scenicznej i jej marszałków S. Tennerowicza oraz W. Kopacza.

Równie stylowo trafna i ekspresyj­na była ilustracja muzyczna L. M. Ka­szyckiego. Zadziwiało wyrównane wykonanie aktorskie całego, ponad trzydziestooso­bowego zespołu.

Główną rolę Klary Zachanassian grała K. Meyer, dublując ją z reżyse­rem. Stworzyła groźną postać czarow­nicy a zarazem wytwornej damy i miliarderki, ucieleśniając zarówno posągową niewzruszoność alegorii, jak groteskę starszej pani, sztucznie młodej i sztukowanej protezami. Zbędnym jednak akcentem były nagłe odruchy uczuciowe czy załamania przy opowieści o dziecku i po śmierci Illa. E. Solarski był bardzo zwięzły i jednolity w sylwetce, bez jakiejkolwiek maniery. Zarysował z wewnętrznym przeko­naniem entuzjazm pedagoga-humanisty, broniącego się namiętnie przed zbiorową obsesją?, ale też upadającego z całą perwersją i świadomością winy. E. Fulde grał burmistrza niezwykle soczyście, swobodnie i pełno, do naj­mniejszego drobiazgu. Był lepszy i prawdziwszy, po ocknięciu się i odzy­skaniu gruntu pod nogami - gdy stał się niebezpiecznie zimny i obłudny - niż w początkowej grotesce bezradno­ści, choć bardzo śmiesznej. Te dwie fazy roli niezupełnie przystawały do ciebie. W. Woźnik dźwigał najtrudniejszą rolę, grając raczej wnętrzem perypetie szczutego za grzech młodości Illa, typowego kozła ofiarnego zbiorowej winy. R. Pietruski kreował z właściwym mu nerwem komicznym i temperamentem trzech po kolei groteskowych małżonków Klary. Postacie te, potraktowane przez autora sieroco, często beztekstowo - wypełnił żywą treścią, pomysłowo różnicując je dyskretnymi środkami. Niesposób opisać pozostałych, wyróżniających się ról z uwagi na ich liczbę.

Przekład, sztuki M. Ranickiego i A. Wirtha gładki, potoczysty i jędrny. W całości - przedstawienie świeże i bardzo ciekawe, nota bene - tylko dla dorosłych. Drugie z kolei po "Wy­zwoleniu", świadczące o przezwycięże­niu kryzysu przez Teatr Słowackiego i wejściu na drogę twórczych osiągnięć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji