Artykuły

Zbrodnia bez kary

- O czym mówi "Balladyna"? - "Balladyna"?, panie profesorze, mówi o mechanizmach władzy. - Bardzo dobrze. Co jeszcze jest w "Balladynie"? - Jeszcze, panie profesorze, jest w "Balladynie" ulotny czar poezji. - Bardzo dobrze. Dlaczego kochamy "Balladynę"? - Balladyny, panie profesorze, nie kochamy, kochamy Alinę.

Ano właśnie. Tak wyglądać by mogła lekcja w szkole współczesnego profesora Pimki. "Balladynę" się w szkołach "przerabia" (nomen omen) i najczęściej na jej przykładzie nauczyciele usiłują wytłumaczyć dziatwie co to takiego Romantyzm i dlaczego kochamy Juliusza Słowackiego. A żeby dziatwa lepiej pojęła, troskliwe grono pedagogiczne wiedzie ją do teatru.

Przed dziesięciu laty dziatwa biegała do Narodowego na "Balladynę" Hanuszkiewicza (nie mylić z "Balladyną" Słowackiego) i radości miała z tego biegania co niemiara. Teraz pokaźnymi stadkami gna do Rozmaitości, a ponieważ tu rzecz jest raczej poważna, dziatwa dokazuje i zaśmiewa się w dowolnie wybranych momentach. A to nie z winy samej dziatwy, ani, broń Boże aktorów. Dzieje się tak i dziać będzie dotąd, dokąd teatry stosować będą politykę organizowania publiczności rozumianą jako wyprzedawanie na wiele miesięcy naprzód całej widowni szkole lub przedszkolu. Niechże dzieci chodzą do teatru, ale nie wszystkie naraz, nie całą czeredą, niech przemieszają się z doroślejszą widownią. Będzie to z korzyścią dla wszystkich.

Reżyser "Balladyny" w Teatrze Rozmaitości - Andrzej Maria Marczewski, podobnie jak niegdyś Hanuszkiewicz, nie zaufał Słowackiemu. Nie uwierzył, że sam tekst owej dramatycznej opowieści z pogranicza świata realnego i baśniowego jest tekstem żywym, że może przyciągnąć i utrzymać uwagę współczesnego widza zdeprawowanego cywilizacją. Hanuszkiewicz usiłował ratować "Balladynę" hondami, Marczewski między innymi siatkami rozpiętymi nad głowami widzów. Wydawać by się mogło, że po Goplanie, Skierce i Chochliku na ryczących motocyklach, niewiele nas już może zaskoczyć, niewiele już tryskający pomysłami inscenizator może w "Balladynie" zwojować, by dzisiejsza publiczność uwierzyła choć na krótką teatralną chwilę w niematerialne zjawy pana Słowackiego.

Tymczasem - może. Otóż winny one pląsać właśnie na rozwieszonej ponad głowami publiczności siatce. I - o dziwo - tym razem "pomysł" nie razi. Więcej nawet, sprawdza się w ciągu przedstawienia wielokrotnie, pozwala na brawurowe rozegranie scen Goplany, stwarza podwójny plan akcji, podwójny świat.

To jednak nie wszystkie reżyserskie zabiegi. Andrzej Maria Marczewski przepowiada katastrofę. Ma obsesję kataklizmu. Po apokaliptycznej wizji w finale "Dwóch teatrów", apokaliptyczny kataklizm rozpoczyna przedstawienie "Balladyny". Ruiny i zgliszcza, oprawcy i ofiary, świat żyje od kataklizmu do kataklizmu, a w przerwach ludzie zabijają się w walce o władzę. Pantomimiczno-muzyczny prolog spektaklu ma się nijak do treści przedstawienia, albo raczej - paralele są mocno naciągane. Zautomatyzowani oprawcy sieją zniszczenie i cierpienie, ofiary bezradnie czołgają się po ziemi. Chodziło zapewne o zobrazowanie zła panoszącego się w naszym świecie, także więc w świecie "Balladyny". Niesłusznie. Zło tkwi w ludzkich sercach. I tak pokazane oddziaływuje najsilniej, jest najgroźniejsze.

Nie zaufał Słowackiemu scenograf Jerzy Michalak, umieszczając akcję na zapleczu sklepu spożywczego, w obskurnym składzie drewnianych skrzynek. Przestrzeń sceniczną ograniczają sterty brudnych, burych desek, na brudno-burym tle. Jest jeszcze w przedstawieniu ruchoma ściana, podnosząca się i opadająca wielokrotnie, by zmienić - zależnie od kątu nachylenia - las w chatę, chatę w pałac. Szkoda, że ten interesujący pomysł nie został konsekwentnie wykorzystany, bowiem właściwie chata Wdowy niewiele różni się od pałacowych komnat.

Zaufali natomiast "Balladynie" aktorzy. Przygotowano dwie obsady. Widziałam Barbarę Dembińską (Balladyna), Annę Lenartowicz (Alina), Barbarę Rachwalską (Wdowa), Wojciecha Pastuszko (Kirkor), Jerzego Mazura (Kostryn), Jana Jurewicza (Grabiec), Tadeusza Grabowskiego (Pustelnik), Małgorzatę Ząbkowską (Goplanę), Józefa Fryźlewicza (Kanclerz). Mam ochotę wymienić cały zespół, gdyż cały zasługuje na słowa uznania. Rzec by można - przedstawienie opiera się na dobrej aktorskiej robocie. W swej prostocie jest niemal ascetyczna, ma swój nieodparty urok. Nie byłoby tej "Balladyny" bez Balladyny. Otóż w Teatrze Rozmaitości jest Balladyna. Balladyna, w której oczach palą się piekielne iskierki. Balladyna wielka i władcza, o sercu kamiennym i stalowych nerwach. Balladyna - mały człowiek opętany przez zło. Barbara Dembińska doskonale radzi sobie z arcytrudną rolą, na której rozkładały się znakomite aktorki. Jest piękna i zimna, odrażająca w swej obojętnej nienawiści, ludzka w swym strachu, w swej podłości.

Po tylu krytycznych uwagach i zastrzeżeniach dojść zatem wypada do wniosku, iż w Rozmaitościach po prologu zaczyna się bardzo dobre przedstawienie, mimo scenografii, mimo inscenizatorskich potknięć. Marczewski ma wyczucie teatralności, potrafi kreować urzekające wizje (jak choćby scena uczty), umiejętnie operuje światłem, muzyką. Umie stwarzać nastrój. Gorzej, gdy zaczyna dopisywać i swój dramat.

Muszę być jednak niekonsekwentna. Moja własna ortodoksja obraca się przeciw mnie. Bowiem kończy się "Balladyna" inaczej niż u Słowackiego, i jest to zakończenie wstrząsające. Balladyna nie umiera. Nie strzela grom. Balladyna wydaje na siebie trzy wyroki śmierci. I pozostaje przy życiu równie niewzruszona jak wtedy, gdy popełniała zbrodnie. Zło nie zostaje ukarane, króluje nadal. Jest wokół nas, może i w naszych sercach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji