Artykuły

"Vatzlav" - nie wykorzystana szansa

TRÓJMIEJSKIE teatry czerpią ostatnio dość obficie z twórczości Sławomira Mrożka. Niedawno na gdyńskiej scenie dramatycznej oglądaliśmy "Testariadę", potem adepci Studium Aktorskiego przy Teatrze "Wybrzeże" zaprezentowali nam "Pieszo", a w ostatnią niedzielę w sopockim Teatrze Kameralnym odbyła się premiera kolejnej sztuki Mrożka. Tym razem jest to "Vatzlav" - spektakl w reżyserii i ze scenografią Marcela Kochańczyka, z muzyką Janusza Hajduna.

Przyznaję, że oczekiwałam tej premiery z niecierpliwością, obiecując sobie po niej wiele. Obejrzałam bowiem "Vatzlava" bodaj 3 lata temu, gdy sztukę tę prezentował gościnnie w Gdańsku zespół łódzkiego Teatru Nowego. Wystawiano ją wówczas na scenie Filharmonii Bałtyckiej i spektakle te stały się wydarzeniem. Nic zatem dziwnego, iż perspektywa ponownego spotkania z tytułowym Vatzlavem i pozostałymi bohaterami utworu, a także możliwość ujrzenia sztuki w nowej inscenizacji musiała wydać się interesująca.

Niestety z przykrością stwierdzam, że sopocki "Vatzlav" ogromnie mnie zawiódł. I nie sądzę przy tym, by zawiniły tu odwołania do wspomnień czy wyobrażenie, któremu nie sprostała sceniczna rzeczywistość, "Vatzlav" jest przecież w dorobku Mrożka pozycją szczególną z kilku względów. Jest bowiem groteskową i absurdalną, aczkolwiek konsekwentną parodią oświeceniowej powiastki filozoficznej tragikomedią dotykającą podstawowych problemów ludzkiej egzystencji, bardzo w gruncie rzeczy współczesną przypowieścią o świecie i człowieku, o stosunkach międzyludzkich, o tęsknocie za wolnością, sprawiedliwością, prawdą. I chociaż zdaniem niektórych krytyków fabuła "Vatzlava" zarysowana jest zaledwie szkicowo, to jednak składające się na nią wydarzenia i przygody bohaterów w odpowiedniej scenicznej oprawie okazują się materiałem bogatym, wręcz wspaniałym.

Reżyser Marcel Kochańczyk potraktował tę fabułę właśnie jak zbiór epizodycznych scen, które istnieją niejako same dla siebie, przypadkowo tworzą całość. Nie chce się jakoś ta absurdalna, chociaż przecież swoista całość skleić, ułożyć w groteskową opowieść z gorzkim przesłaniem. I dlatego moim zdaniem spektakl nuży. Akcja ciągle się rwie, "Vatzlavowi" brakuje po prostu tempa. Ma się chwilami wrażenie, że aktorzy zjawiają się tylko po to, aby wypowiedzieć "swoją" kwestię. Kwestie są oczywiście - jak to u Mrożka - i aluzyjne i dowcipne, nierzadko bardzo refleksyjne, często o charakterze aforyzmów. Jest też kilka momentów wyraźnego ożywienia biegu dziejących się na scenie wypadków, lecz zdominowują je dłużyzny. Naprawdę więc trudno oprzeć się wrażeniu, że nad realizacją "Vatzlava" ciąży brak określonej koncepcji, że rzecz dzieje się na zasadzie przypadku.

Wydaje mi się również, iż ta sopocka inscenizacja straciła wiele z jednego jeszcze powodu: wskutek scenograficznego ubóstwa i chybionej według mnie charakteryzacji postaci. Scenę zajmuje nachylona pod pewnym kątem podłoga z desek. W głębi widnieją dwie puste ramy. To właściwie wszystko. Twarze bohaterów spotkanych przez Vatzlava - rozbitka z zatopionego okrętu na nowym lądzie są natomiast jakimiś upiornymi maskami, obliczami cyrkowych postaci, twarzami klownów. Może to wszystko kryje jakiś sens którego nie umiem uchwycić. Scenografia autorstwa M. Kochańczyka koresponduje w pewnym sensie z jego reżyserską koncepcją i prawdopodobnie kryje głębszy zamysł niż myśli przeciętny widz. Ja mimo wszystko otwarcie stwierdzam, że taki "Vatzlav" mi nie odpowiada, jakkolwiek parę scen zaliczam do naprawdę udanych. Choćby tę z katem bawiącym się jak dziecko pociąganiem za sznurek pajacyka. W zlepku różnych lepszych i gorszych scen ginie jednak ostatecznie prawda, którą Mrożek w swym utworze zawarł. I tego właśnie żal mi najbardziej.

"Vatzlava" usiłują ratować aktorzy. I niektórym udaje się to rzeczywiście dobrze. Tak więc tytułowy Vatzlav, ma dzięki Jerzemu Kiszkisowi ową wpisaną w tę postać, zamierzoną przez autora "słowiańskość". Józio kreowany przez Jerzego Nowackiego zyskuje sympatię, ponieważ jako "wyrośnięte" dziecko zadające dziecinne pytania i jako "niedźwiedź" podburzający lud, potrafi być i komiczny i przekonywający zarazem. Wojciecha Kaczanowskiego i Jerzego Dąbkowskiego - czyli Macieja i Przepiórkę - swojskich wieśniaków prezentujących ludową mądrość trudno nie dostrzec. Role są wdzięczne, a dwaj aktorzy czują się w nich wprost znakomicie. Wyróżniłabym jeszcze Beatę Poźniak, która jako Justyna - Sprawiedliwość staje się bardzo realnie tragiczną personifikacją odwiecznych dążeń do powszechnej sprawiedliwości. Wreszcie Wojciech Osełko dobrze spisuje się jako Barbar, wygrywając wszystkie atuty tej roli.

Gdybym więc miała ustosunkować się do "Vatzlava" w jednym zdaniu, określiłabym ten spektakl jako nie wykorzystaną szansę. Ale jest to moja prywatna opinia, z którą po obejrzeniu sztuki, można się nie zgadzać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji