Nowobogacki salon pychy
Nie przepadam za Romana Pawłowskiego pisaniem o teatrze. Zbyt wiele w nim złośliwości i, jak na mój gust, dziwnej mieszanki zarozumiałości i nadskakiwania możnym tego świata teatru (podwójnych miar: według tego, "kto" robi, a nie, "co" zrobił).
Jednak w polemice z dyrektorem Teatru Narodowego chciałem poprzeć prezentowane przez niego stanowisko. Nie tylko dlatego, że "Noc listopadowa" jest, moim zdaniem, przedstawieniem nieudanym, ale także, ponieważ reżyser spektaklu w swym liście o wolności dla formy w teatrze nie ma racji.
Przedstawienie w Teatrze Narodowym jest regresem w stosunku do wcześniejszych interpretacji tego dramatu, jest też, niestety, świadectwem przewlekłego kryzysu teatru autorskiego Jerzego Grzegorzewskiego, wrażliwego artysty.
Uważam, że jest to teatr - od pewnego czasu - całkowicie martwy: ze zredukowaną do funkcji znakowej rolą aktora, ze zgaszonymi emocjami, z wyspekulowaną precyzyjnie zimną konstrukcją z wyobraźni inscenizatora, a nie autora. Teatr, który zresztą bardzo chce się podobać, dlatego estetyzuje i płynie z prądem mody i łatwego myślenia. Idealne wcielenie postmodernizmu, gdzie wszystko dozwolono, bo nie poddano rygorowi szukania sensów w głąb tekstu, zadowalając się cytatami, cudzysłowami i nawiasami.
Teatr zmarły już od czasów "La Bohemę", gdzie Grzegorzewski, posługując się Wyspiańskim, obwieszczał "śmierć (i niemożność) sztuki", przyznając się, w gruncie rzeczy, do niemocy własnej... Tak więc w Narodowym zamiast pasji i ironii mamy dystans i teatralną sztuczność; efektywną maszynerię, ale nie myśli i uczucia - a wszystko na tekście "gorącym" i prowokującym do sporu nie tylko o teatr, ale i o historię. Co gorsza, ten ponowoczesny spektakl doskonale wpisuje się w specyficzną "elegancję" wnętrza. Jest nowobogackim salonem pełnym pychy i zapatrzenia w siebie.
Ma rację recenzent, zwracając uwagę artyście, że ten nie mówi "co ma do powiedzenia", a jego artystowskie, "jak to jest zrobione" - to mało!
Pozostaję z szacunkiem