Artykuły

Polska szopa

Gdyby dziś miało się stać to, co w 1901 r., toby znaczyło, że w jeden wieczór ktoś odbierany jako niezrozumiały modernista, zostaje uznany za twórcę narodowego - mówi reżyser i dyrektor sceny narodowej

MARYLA ZIELIŃSKA: "Cóż tam, panie, w polityce?"

JERZY GRZEGORZEWSKI: "Na ten temat myślę co dzień; /jak się wyśpię, powiem mowę". Może też być inna odpowiedź: "aż na głowie wstają włosy". Czy dramat, który zaczyna się od takiej kwestii, skazany jest na politykę?

- Nie musi być, ale "Wesele" ma taki wydźwięk. Gdy pierwszy raz robiłem ten dramat w Łodzi w 1969 r., pisano, że jestem nihilistą. To było rok po Marcu '68. Stawiano mi zarzut, że jest to smutne, tragiczne przedstawienie (jak wiadomo, "Wesele" jest radosnym i rozśpiewanym korowodem...), który powtórzył się po krakowskiej premierze, w 1977 r., a więc rok po kolejnych przesileniach politycznych [protesty robotników w Ursusie, Radomiu, powstanie Komitetu Obrony Robotników], Mówiono, że cały spektakl jest chocholim tańcem, że to marazm...

- ... że to nie "Wesele", tylko pogrzeb.

- Tymczasem było to żywe przedstawienie, bo emocjonalne, wyrażało nastroje mojego pokolenia - młodego reżysera i młodych aktorów Starego Teatru (grali m.in. Jerzy Radziwiłowicz, Jerzy Stuhr, Agnieszka Mandat, Jerzy Trela). Ono miało pasję i przez to było polityczne, ale głównie, mam nadzieję, artystyczne.

- Przeciw czemu wypowiadało się Pana pokolenie?

- Przeciw martwocie społecznej. Przeciwko temu, że byliśmy bez szans. "My motyle i świerszcze w niewoli" - to było z ducha rozpaczy, buntu. Przedstawienie z 1969 r. z podobnych powodów tak odbierano. Tyle że w krakowskim było to wyraziściej wyrażone. W Starym było poczucie zespołowości.

- Prapremiera "Wesela" rozpoczynała XX w., Pan wystawia je na jego koniec.

- "Wesele" napisane było i wystawione na granicy stuleci. Dzisiaj powstała podobna sytuacja i ulegając magii cyfr, uważam to za znaczące. W naturalny sposób odradzają się myśli, z jednej strony o "dekadencji", z drugiej - o początku "czegoś nowego". Czytając dziś sztukę Wyspiańskiego, odnosi się wrażenie podobnego rozłożenia energii, wraca się do starych nieszczęść, okazuje się, że wciąż nas gnębią. To są stałe depresje, towarzyszące naszemu krajowi przez sto lat.

- Jakie to depresje, z czego wynikają?

- Z doświadczeń, które przeżywaliśmy. Czas euforycznej wiary w przemianę ludzi i świata minął. "Rzeczywistość skrzeczy", budzi frustracje. Ale z analogiami

granicy wieków trzeba uważać, okoliczności są dzisiaj inne. Chodzi mi nie o proste przełożenie, które może okazać się zwodnicze, ale o "Wesele", które kontaktuje się ze światem, który nas otacza.

- Prapremiera dramatu w 1901 r. zrobiła piorunujące wrażenie. Ci, którzy zostali sportretowani w sztuce, zażądali wycofania swych imion z obsady. Kraków mówił cytatami z dramatu. Na scenie zostali pokazani "sami swoi, polska szopa". Niektórzy widzowie mówili o czyśćcowym przeżyciu. Czy my możemy liczyć na podobne emocje?

- "Wesele" zagrano między "Kordianem" a "Dziadami", to był czas wprowadzania romantyków na scenę. Dla prapremierowej publiczności zaskoczeniem było to, że temat romantyczny został podjęty z taką trafnością i siłą w aktualnych realiach i nowoczesnej formie. To, co dawne, od dzieciństwa znane i umiłowane, wracało jako napisane o nich. To musiało być przeżycie, którego można tamtym widzom tylko pozazdrościć. Dziś sytuacja jest inna. Klasyka polska stanowi ważny element naszej tożsamości, lecz jednocześnie jesteśmy wobec niej bezradni. Jej kanon nieodzowny jest w szkole, ale już na scenie nie bardzo wiadomo, jak ją w sposób żywy realizować.

Jeżeli mówić o czyśćcu, to może tyle, że Stanisław Wyspiański pokazał ukryty wstyd współczesnych, ich winę. Przypominał, że ponad codzienny mi małymi interesami, załatwianymi jakoby w imię dobra wspólnego, jest coś wyższego, o czym zapomniano. Zosia: "A jak widzę w lichej poniewierce / rzeczy górne i piękne, i czułe. / to mnie boli".

Nikt przed Wyspiańskim tak nie pisał i nie inscenizował. Czy chce być Pan wierny temu rewolucyjnemu tonowi?

- Jeśli "Wesele" przedstawia dekadencki świat, to jednocześnie otwierało i otwiera nowe perspektywy w sztuce. Każda realizacja jest wyzwaniem, próbą i koniecznością szukania od nowa żywego teatru. Czy dzisiaj można powtórzyć radykalny gest Wyspiańskiego? On zobaczył "Wesele" absolutnie współcześnie i można sądzić, że życzyłby sobie, aby tak postępowano z jego utworem po latach. Nie chciał być martwym autorytetem, kolejnym narodowym upiorem. Mamy za sobą ciekawe doświadczenie. W krakowskim Teatrze Słowackiego, a więc tam, gdzie miała miejsce prapremiera dramatu, w 1973 r. zrekonstruowano inscenizację z 1901 r. To był dobry spektakl. Jednej rzeczy nie udało się powtórzyć - inni ludzie byli na widowni i w związku z tym powstało martwe przedstawienie. Czas był inny. To jest argument na to, że nie sposób odtwarzać faktów, trzeba iść za intencją artysty.

Powracając do "Wesela", miałem nadzieję, że znajdę oparcie w spektaklu krakowskim, który był mi bliski, ale okazało się, że wszystko jest inne i robię inscenizację od nowa. Jest w tym coś z tremy i mięć, po raz pierwszy robię nie bez egzemplarza. Wspomagają mnie natomiast inne doświadczenia - "Ślubu". "Sędziów", "Nocy listopadowej", "Halki Spinozy", "Nowego Bloomusalem". Wymieniam premiery Narodowego, w których ten zespół dojrzał do "Wesela". Ktoś, kto odrzucał tamte spektakle, nie przyjmie i tego. bo "Wesele" wynika z tamtych doświadczeń formalnych.

Gdyby dziś miało się stać to, co w 1901 r., toby znaczyło, że w jeden wieczór ktoś odbierany jako niezrozumiały modernista zostaje uznany za twórcę narodowego. Odpowiadając swego czasu [po premierze "Nocy listopadowej" w 1997 r.] recenzentowi "Gazety Wyborczej", domagałem się prawa, obowiązku i przywileju kształtowani a teatralnej formy, czyli tego, co odróżnia teatr od powierzchownej literatury psychologicznej. To nadaje się do powtórzenia przy "Weselu". Artyści teatru mają obowiązek być świadomi pytań, jakie stają dziś przed zbiorowością. I musi być ten przywilej, że uchylona zostaje konieczność dawania odpowiedzi wprost na te pytania, bo takie tezy są często znacznie uboższe niż prawdziwa komplikacja rzeczy.

- Pana poprzednie "Wesela" były reakcją na marazm społeczeństwa. Czy Pana diagnoza się zmieniła?

- "Wesele" zawsze pasuje, bo społeczeństwo zwykle,- w większym czy mniejszym stopniu -jest "martwe", z wyjątkiem chwil niecodziennych przesileń. Tylko odmiany tej martwoty są różne, trudność polega na utrafieniu w tę. która trwa obecnie. Młodzież - wbrew temu, co się mów i - nie ma zbyt wielkich perspektyw, także zawodowych, czuć frustrację niemożnością realizowania siebie.

Ale "Wesele" to nie jest publicystyka czy serial historyczny... Dlatego ciekawi mnie, jak będzie teraz odebrane. A może to nikogo nie obchodzi, tak jak cała klasyka? Nam się wydaje, że powiemy coś ważnego, że publiczność przeżyje jakieś doświadczenie. Ale może widzowie nie dopiszą, kilka szkół przyprowadzą nauczyciele i koniec. Oznaczałoby to, że coś się zmieniło, przez to, czym nas karmią- zalewem tandety, prostactwa i głupoty, jaki proponuje telewizja czy komercyjne radio. Mówię jak prawicowy trybun, ale nim nie jestem.

- "Wesele" w ciągu tego wieku wrosło w polską mitologię. Może trzeba się wyzwolić z tej rupieciarni? Może to zatrute źródło? Wzywał do tego Tadeusz Kantor, który twierdził, że z wrodzonym sobie kołtuństwem wepchnęliśmy Wyspiańskiego do grona świętości narodowych, ale uwielbiamy już nie jego, ale legendę, którą wytworzyliśmy na jego temat i siebie w niej.

- Gdybym podzielał ten pogląd, nie mógłbym być dyrektorem Teatru Narodowego. Kantor raczej mówił o przedwojennej legendzie Wyspiańskiego, dobrzeją znał i chyba wtedy jej ulegał. Rupieciarnia tworzy się, gdy symbole nie zyskują nowej formy, trwają w przestarzałej, która nie pobudza, ale usypia. Nie widać obecnie specjalnego uwielbienia dla legendy Wyspiańskiego, nie licząc historyków teatru i literatury. Wielu nazywa go grafomanem, nawet autorytety głoszą, że należy go odłożyć, bo do niczego nie pasuje. Dziś prowokacja polega na czymś odwrotnym, na tym, by stać przy Wyspiańskim. Nasz teatr jest atakowany za to, że tak go eksponuje, że to jest zły kierunek dla sceny narodowej.

- Dlaczego więc Wyspiański?

- To największy geniusz teatru. Niewiary godna wyobraźnia. Jak się czyta instrukcje reżyserskie, didaskalia, to ma się wgląd w wymiar wielkości. Często się mówi, że w jego tekstach są niezręczności, że stylizacja języka stwarza barierę, ale przecież "Sędziowie" brzmią dobrze, idą u nas nadkompletami. Na nasz afisz wróci "Noc listopadowa",, która była tak nerwowo przyjęta po premierze, ale chyba dlatego, że gorące jeszcze były emocje na temat mojej dyrekcji.

- Planuje Pan jeszcze "Studium o Hamlecie". Czy te "wyspiańskie" spektakle tworzą cykl?

- Będzie też "Akropolis". Czy to się złoży w cykl, czy tryptyk, dowiemy się. To tak jak malarz ustawia obrazy na wystawie retrospektywnej i nagle zauważa się, że bez jednego dzieła nie byłoby drugiego, że łączy je jakaś droga.

- Kim dla nas może być Wernyhora? W krakowskim przedstawieniu pokazywał się niczym Stary Wiarus, rzucał jedno słowo - "Jutro".

- Pracowaliśmy na całym tekście Wernyhory. To była skomplikowana scena, bardzo dobrze grana przez Bolesława Smelę. Pan Bolesław przyszedł przed premierą i powiedział, że będzie miał scenę w sobie, a powie tylko -"Jutro", że na tym polegała l

Wernyhory i sceny. To niedopowiedzenie ludzie mogli sobie różnie interpretować. Radykalny zabieg był zauważony, krytykowano mnie za to, ale i chodziłem w pewnej chwale. Teraz oddaję sprawiedliwość autorowi pomysłu. W obecnym przedstawieniu przywracam prawie cały tekst roli.

- Jak chce Pan przedstawić relację chłopi - inteligenci?

- Ta opozycja może powinna się już inaczej nazywać, ale nie potrafię tego określić, nie jestem socjologiem.

W "Weselu" jedni, szczególnie najmłodsi, mają wiele energii do zużycia, która nie znajduje ujścia (to jest to, co może zabrzmieć aktualnie - mówiliśmy o tym). Wyspiański tak opisał pokolenie wiejskich chłopaków - Jaśka, Kaspra, Staszka. Inni, których po staremu nazwalibyśmy inteligentami, to ludzie solidnie wykształceni, ale też ich naśladowcy. Oni z kolei gubią się w retoryce, która uzasadnia brak jasnej decyzji. Objawia się to w ciągłym gadaniu, ględzeniu. Ci o większej świadomości mają rozterki, czy rozmieniać się w drobnych kompromisach, czy odmówić udziału. Są jeszcze tacy, którzy mają energię i zadziwiającą wiedzę. Zarażają wszystkich prostą receptą, wiedzą, co trzeba zrobić w złożonej sytuacji, a zdezorientowani ludzie są tego łakomi. Ci trzeci są najgroźniejsi.

"Wesele" bardzo silnie realizuje się poprzez osobowości aktorów. Z tego, co oni zrobią, wyniknie, czy dziś też odczujemy brak siły, niemożność skupienia energii, raczej magicznej niż konkretnej, czemuś służącej.

- Kantor twierdził, że Wyspiański swoją twórczością dał nam przykład elegancji, którą marnujemy. Mówił to, patrząc na krakowski Rynek. Czy Pan myśli podobnie, wychodząc przed Teatr Narodowy i patrząc na jego odbudowywane nowobogackie otoczenie?

- Z Krakowem, który cudem ocalał, porównanie jest może zbyt łatwe... Zdarzyło mi się nie tak dawno zacząć dzień pracy od kawy w hotelu Victoria. Był ranek, patrzyłem przez szybę, jak mgła przysłania plac Piłsudskiego. Zniknął Teatr Narodowy i wszystko dokoła. Perwersyjne oczekiwanie cudu... Wyobrażałem sobie, że gdy mgła opadnie, zobaczę ten plac takim, jakim znam go ze zdjęć sprzed wojny. Pośrodku, między harmonijnym placem Teatralnym i pałacami placu Piłsudskiego, bardzo elegancki gmach Narodowego. Z ducha tej elegancji, o której mówił Kantor. Cud nie nastąpił. W drugim kącie pustego hotelowego holu siedział Tadeusz Konwicki. Wychodząc, zatrzymał się i powiedział: "Po co pan to wziął?". A ja, wskazując za okno, odpowiedziałem: "Przecież tego nie ma".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji