Artykuły

Kara dożywocia

Jan Englert wyraźnie wziął sobie na ambit odnowę żywiołu komediowego na deskach sceny narodowej. Po "Szkole żon" Moliera przyszła kolej na "Dożywocie" Fredry.

"Szkoła żon" była przedstawieniem, które zdradzało ślady idei reżyserskiej, a rola Jana Englerta, który obsadził się jako Arnolf, w finale znacznie podnosiła temperaturę spektaklu. "Dożywocie" jest jedynie bałamuceniem publiczności. Nie śmieszy, nie tumani, jedynie przestrasza, że tak zły spektakl gra się w glorii i chwale szyldu Teatru Narodowego.

Wystawianie komedii jest zajęciem trudnym i karkołomnym. Podobnie jak opowiadanie dowcipów, które same z siebie nie śmieszą, mogą nawet wydawać się wulgarne. Nabierają blasku dopiero wtedy, gdy są dobrze opowiedziane. Wystawiając komedię nie można zdać się na żywioł, liczyć, że jakoś to będzie, jakoś pójdzie, że aktorzy uniosą słowa, które, nawet najbardziej skrzydlate, same przecież nie latają. Im więcej pomysłów, szczegółów, detali, drobiazgów, gestów, pauz, kroków, zawieszeń, uniesień, tym lepiej. Zwłaszcza gdy na scenę idzie komedia XIX-wieczna, filigranowa i żartobliwa, płochliwa jak kobieta z tamtych lat, co z byle powodu oblewała się rumieńcem. Może gdybym nie zobaczył kiedyś na przykład "Wilków i owiec" Ostrowskiego, wystawionych przez Piotra Fomienkę, miałbym mniejsze wymagania i łagodniejsze kryteria. Ale widziałem i wiem, ile można wycisnąć z tekstu nawet słabszego od komedii Fredry. Trzeba tylko pracować i myśleć o zbudowaniu całego scenicznego świata, całych postaci, a nie marionetek, które wejdą na scenę, wyklepią swoje kwestie i znikną w odmętach kulis lub przytulnej przestrzeni bufetu.

W przedstawieniu Englerta zabrakło myśli przewodniej. To znaczy jest, tyle że nie wyartykułowana. Jaka jest, możemy domyślać się z przypominającego współczesną reklamę afisza wiszącego we foyer teatru, na którym straszliwy Łatka (Jan Englert jest świetnie ucharakteryzowany na zrzędliwego starucha, to bodaj najlepsza rzecz w spektaklu) dybie na każdego z widzów, oferując korzystny kontrakt na dożywocie. Rozumiem, że mam się przejąć, bo czasy takie, że wszyscy frymarczą wszystkim, a życie ludzkie warte tyle, na ile je ktoś wyceni. Tyle tylko, że wolałbym, aby to przejmujące przesłanie wynikało z przedstawienia, a nie z dodatkowego komentarza zawieszonego w holu. Poza myślą przewodnią w "Dożywociu" zabrakło też owych drobiazgowo opracowanych detali, które czynią spektakl komedią, wszystko jedno czy gorzką, czy beztroską.

Tymczasem u Englerta zamiast feerii pomysłów mamy nachalne, nieomal perseweracyjne wskakiwanie na skrzynię, kufer podróżny stanowiący część scenografii. Co i rusz któraś z postaci wskakuje na skrzynię, bo wiadomo, z wysoka świat inaczej wygląda, a poza tym wiele mówi się o podróży napowietrznej. Ten nazbyt prosty zabieg jest jednym z przejawów bezradności reżysera wobec tekstu i ubóstwa jego wyobraźni. W dodatku reżyser nigdy nie podjął decyzji co do konwencji, w jakiej wystawi komedię. Od początku jest bardzo rodzajowo. Widzowie wchodzą w przestrzeń noszącą ślady pijackiego zniszczenia, wielkiej libacji. Karty rozsypane na podłodze, połamane sprzęty, po kątach śpią pijani muzykanci. W tym wszystkim lekko zafrasowany Filip (dobra i jedyna w spektaklu precyzyjnie poprowadzona rola Łukasza Lewandowskiego) robi porządki i zlewa do wielkiego gąsiora resztki niedopitego alkoholu. Stopniowo wyłaniają się.skacowani birbanci z Birbanckim (Grzegorz Małecki) na czele. I zaczynają recytować. Krzyczą, potrząsają rękami, szukają mocnych środków, by przykryć pustkę spektaklu.

Aż tu nagle całkowita zmiana konwencji. Aha, reżyser miał pomysł, iskierkę interpretacyjnej brawury. Birbancki w stroju kojarzonym powszechnie ze strojem bohaterów romantycznych wskakuje, a jakże, na kufer i stamtąd, z góry, upojony romantycznie przestrzenią wygłasza swój monolog niczym Konrad Wielką Improwizację. Żart z Konrada, żart z Holoubka, żart z Treli. Gdybyż jeszcze ten pomysł spójny był z całością spektaklu. Gdyby reżyser wyciągnął z tej sceny jakieś wnioski, zachował się konsekwentnie i "poszedł" w pastisz. Ale nie. To tylko rodzynek w zakalcowatym cieście. Właściwie zupełnie niepotrzebny.

Niewątpliwym osiągnięciem "Dożywocia" Englerta jest też fakt, że nawet Igor Przegrodzki grający Twardosza nie jes śmieszny. Ma wspaniały kostium i fryzurę, które pospołu czynią go podobnym tyleż do Mickiewicza, co do żaby, ale nie śmieszy. Nie da się rac jego małej roli odpalić na teatralnym ugorze.

Spektakl coraz bardziej grzęźnie w deklamacjach i samozadowoleniu większości twórców. Ci przynajmniej wyglądają na takich, co dobrze się ze sobą bawią. Szkoda że wesołość nie udziela się publiczności.

A finał? Finał jest śpiewany. A po co? Nie wiadomo. Równie dobrze mógłby być tańczony, wyklaskiwany lub zagwizdany. Tak bywa ze złymi spektaklami. Można w nie wrzucić, co się chce i nic z tego nie wynika.

Szkoda, bo to kolejna klapa w Narodowym. Źle zakończył się tam sezon. Szkoda tym większa, że Fredro jak najbardziej powinien figurować w repertuarze tej sceny. Tylko nie taki, który potwierdza uprzedzenia podejrzliwej młodzieży, że szkolne lektury są nudne i zupełnie niedzisiejsze. Nie taki, który schlebia gwiazdorskim nastrojon pokutującym w naszym teatrze. Przydałby się Fredro żywy: śmieszny i mądry. Kto umie go tak wystawić? To pytanie jak z teleturnieju. A niech mi nóżka spuchnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji