Artykuły

Główny nurt: współczesność

Sławomir Mrożek należy do tych nielicznych zawodowych dramaturgów, którzy piszą dużo, systematycznie i dobrze. W następnym roku minie trzydzieści lat od jego dramaturgicznego debiutu, od pierwszego wystawienia "Policjantów" w warszawskim Teatrze Dramatycznym.

PRZEZ ten czas autor napisał około dwudziestu utworów - łącznie z jednoaktówkami - dla teatru średnio co półtora roku oddając nową pozycję do prób i niemal w pełnej zgodzie z tą regułą w ciągu ostatnich sześciu lat odbyły się cztery premiery jego utworów. Wszystkie na scenie Teatru Polskiego. Wszystkie w reżyserii Kazimierza Dejmka. Przypomnijmy: "Ambasador" (1981), "Letnj dzień" (1984), "Kontrakt" (1986) i wreszcie "Portret" - ostatnia premiera z listopada.

Jak zawsze w przypadku obserwowania twórczości autora piszącego tak dużo, każda nowa sztuka stwarza okazję do rozmaitych porównań. "Portret" z pewnością będzie wdzięczną sztuką do tego typu rozważań. Wywołuje bowiem szereg skojarzeń, porusza się w wielu rzeczywistościach, funkcjonuje w rozmaitych kontekstach. Już pojawiły się opinie, że jest to sztuka "znakomita". Byłbym ostrożny w podzielaniu takiej opinii, przynajmniej do czasu, kiedy "Portret" nie zostanie opublikowany w "Dialogu". Z przedstawienia Kazimierza Dejmka wydaje się, że sztuka ma świetny początek, dobry finał drugiego aktu i bardzo długi epilog, wypełniający prawie cały trzeci akt. Z pewnością jest to jednak utwór pełen zaskakujących sensów. Połączenie stalinizmu i romantyzmu jest zabiegiem być może najoryginalniejszym. Kazimierz Dejmek bardzo dba o to, by kontekst "Dziadów" i kontekst "portretu" Stalina były czytelne. Przedstawienie zaczyna się monologiem, przypominającym improwizację, która jest też czymś w rodzaju Ody do Stalina, kończy się dźwiękami granej na instrumencie pieśni Feliksa z III części "Dziadów" - znacząco urwanej przed słowem: cara. Nie ma więc mowy o domysłach lub delikatnościach czy subtelnościach skojarzeń.

Tylko - jaki sens ma taki zabieg artystyczny? Pewnie, że wątki romantyczne są u Mrożka obecne i w innych sztukach, jak choćby w "Indyku" czy "Śmierci porucznika". Pewnie, że Mrożek lubi posługiwać się jakąś określoną stylistyką, ma znakomity słuch na język, konwencje, stereotyp literacki. Ale co chciał uzyskać, objaśniając dość oczywistą prawdę, że wszyscy na swój sposób są ofiarami stalinizmu, przywołując do tego "Dziady" , tego doprawdy nie wiadomo. Ponieważ trudno mi z przedstawienia dociec, czy chodzi o swoistą polemikę między tekstami, czy rozszyfrowanie znaczeń ma coś objaśnić, czy chodzi o objaśnienie stalinizmu romantyzmem, czy odwrotnie, czy o swoistą kontaminację tych wartości w objaśnianiu naszego, polskiego wikłania się we wszelkie idee, ideowości, zaangażowania, katastrofy z tego wynikające i frustracje, słowem, czy mamy do czynienia z odkryciem jakiegoś autentycznego i artystycznego spojrzenia, czy ze zwykłą kokieterią - tego nie wiem.

Odnoszę wrażenie, że sztuka sporo sugeruje, ale nie jest tak pełna, jak to udaje przedstawienie. Kazimierz Dejmek z pomocą świetnych aktorów, m. in. Anny Seniuk, Jana Englerta i Piotra Fronczewskiego, rozegrał dialog na "dużej przestrzeni". Postaci mówią wolno, jakby więcej ukrywały niż mówiły. Jest sporo pauz, "powietrza" między słowami, sporo przemilczeń jakby z Czechowa. Ten rytm łamie się w finale drugiego aktu, kiedy dochodzi do dramatycznej i zasadniczej rozmowy między bohaterami, z próbą wywołania ducha Stalina. Myślę, że mimo iż w tej plątaninie stalinowsko-romantycznych znaczeń, służącej do stworzenia uniwersalnej metafory, postawienia człowieka wobec czegoś od niego większego, w przedstawieniu Kazimierz Dejmek mniej dba o uniwersalne treści, bardziej zależy mu na kilku zrozumiałych konkretach. Choćby takich, że np. donosiciele i ich ofiary z lat pięćdziesiątych są tak samo ofiarami systemu, że nie ma we wzajemnych zależnościach takich wartości ludzkich, które nie uległyby zniszczeniu, zdeprawowaniu.

Przedstawienie, jak wszystkie poprzednie realizacje utworów Sławomira Mrożka będzie miało z pewnością spore powodzenie. Ale o tym, czy utwór jest rzeczywiście głęboki, pełen znaczeń i sensów, zadecyduje nie tyle publiczność, ile nowe jego realizacje w teatrach. Bowiem dopiero suma tych realizacji, ujawniając kolejne sensy tego utworu, zakładając że rzeczywiście są, określi miejsce "Portretu" w dorobku autora i w dorobku teatru. I gdyby nawet okazało się, że nie jest to utwór, wbrew pierwotnym reakcjom, najwybitniejszy, to przecież długo będzie niepokoił swymi treściami szczególnie pokolenie autora, które za Mrożkiem mogłoby powiedzieć: "Dzieciństwo miałem takie sobie. Ale moja młodość była szczególnie jasna i kompromitująca, z uwagi na warunki, w jakich musiała upłynąć". Coraz rzadziej słyszy się dziś o latach pięćdziesiątych. że były to lata "romantycznego zrywu". Co też to może dzisiaj znaczyć? Może właśnie z objaśnienia tych słów zrodził się "Portret"?

PRAPREMIERA sztuki Mrożka jest kontynuacją głównego, obok klasyki polskiej, nurtu repertuarowego w Teatrze Polskim. Od czasu objęcia w 1981 roku dyrekcji przez Kazimierza Dejmka odbyło się w tym teatrze wiele prapremier. Jak choćby: Ireneusza Iredyńskiego: "Ołtarz wzniesiony sobie" (1981), Jerzego Krzysztonia i Janusza Krasińskiego: "Obłęd" (1983), Józefa Hena: "Ja, Michał z Montaigne" (1984), Henryka Bardijewskiego: "Skąd nadejdą święci, czyli Mirakle" (1985) i wszystkie ostatnie sztuki Sławomira Mrożka. Grano także sztuki Ireneusza Iredyńskiego ("Terroryści", "Kreacja", "Żegnaj Judaszu"), Stanisława Grochowiaka ("Szalona Greta"), Janusza Krasińskiego ("Czapa"), Jarosława Abramowa ("Maestro"). Adaptowano Marką Hłaskę ("Chamsin") i listy Witkiewicza ("Staś" - Jerzego Jarockiego). Teatr preferuje przede wszystkim profesjonalne dramatopisarstwo. Zawodowość, rzetelność, sprawdzone zalety pisarskie były wymaganą przepustką na sceny Teatru Polskiego. Profesjonalizm dramaturgiczny sztuk granych w teatrze Kazimierza Dejmka wydaje się warunkiem wstępnym do nawiązania dialogu z publicznością według ogólnie zrozumiałych zasad i w obszarze stosunkowo istotnych treści. Trzeba także zauważyć, że pełny sens funkcjonowania dramaturgii współczesnej w Teatrze Polskim polega na ciągłym zderzaniu jej z klasyką. Tylko taki kontekst pozwala na pełne ujawnianie całego pola znaczeń, w których współczesność się tworzy.

Z takiego swoistego zderzenia współczesności z historią, w którym obie rzeczywistości nawzajem się objaśniają, tworzy swe sztuki Władysław Terlecki. "Krótką noc" zrealizował Jan Bratkowski na Scenie Kameralnej. Akcja najogólniej mówiąc dotyczy Powstania Styczniowego, dramat rozgrywa się w związku z osobą Stefana Bobrowskiego. Bohaterami są Polacy, reprezentujący różne pokolenia, postawy i pozycje społeczne, i zaborcy ruscy oraz rosyjscy. Przesłanie jest mniej więcej takie: że im więcej my Polacy kłócimy się, tym bardziej zaborcy są zadowoleni, nic im bowiem z naszej strony na serio nie zagraża.

Oglądając przedstawienie nie można się jednak oprzeć spostrzeżeniu, że sztuka Władysława Terleckiego mogłaby się zacząć w momencie, w którym się w zasadzie kończy. Otóż, konstrukcyjnie utwór Władysława Terleckiego przypomina krzyżówkę, w której dość mozolnie wszystko się układa na odpowiednich miejscach. I kiedy się już ułoży, kiedy - inaczej mówiąc - w pełni można rozpoznać, kto jest kto, i komu o co chodzi, kiedy wreszcie mogą paść z wypełnionych postaci ważne słowa, ważne argumenty i zdania, wówczas okazuje się, że postacie mało mają do powiedzenia.

Tak więc, przynajmniej od połowy, kiedy krzyżówka z postaciami jest rozwiązana, niewiele więcej udaje się autorowi dramaturgicznie zbudować. Sztuka Terleckiego nie rośnie, nie ma narastającego tempa. Kulminacyjna scena, rozmowa, bardzo dobra w spektaklu, między Bobrowskim (Tomasz Budyta) i Generałem (Andrzej Łapicki) umieszczona jest w środku utworu. Przeto morał, przesłanie, "mądrość" i wszelkie rozwiązania tej sztuki przeciągają się w nieskończoność. I tylko obecność dobrych aktorów Teatru Polskiego, m. in. Justyny Kreczmarowej, Janusza Zakrzeńskiego, Andrzeja Szczepkowskiego Wojciecha Alaborskiego, Macieja Maciejewskiego, Stanisława Niwińskiego, Igora Śmiałowskiego i chodzącej w tajemniczej czerni, tajemniczo pretensjonalnej postaci, granej przez Annę Nehrebecką, pozwala publiczności cierpliwie doczekać końca.

WSPÓŁCZESNA dramaturgia nie jest łatwym tworzywem dla teatru. Tym większe więc uznanie dla tych wszystkich, jak Teatr Polski, którzy z taką konsekwencją i uporem wprowadzają ją na sceny. Bowiem tylko w ten sposób może teraz przedłużać się życie gatunku, by w przyszłości być może na nowo rozkwitnąć bez poczucia pozrywanych z teatrem więzów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji